dziennikarze wędrowni |
archiwum |
wydanie: maj, 2002   reportaże   strona główna |
Głośnocicho jędrzej morawiecki -tekst Najpierw był list. Czytelnik pisał:
"W Nieszawie - miasteczku nad Wisłą, między Toruniem a Włocławkiem - odbyły
się w grudniu rekolekcje adwentowe. Kapłani je przygotowujący - ks. proboszcz
Wojciech Sowa oraz ks. dr Zdzisław Pawłowski - wybrali sakrament pokuty
i pojednania jako ich temat przewodni. Ks. Pawłowski (...) wypowiedział
znamienne zdanie, które tłumaczy nasze trudności z prawdziwą skruchą: <<Niewielu
ludzi potrafi okazać szczerą skruchę, która daje możliwość pojednania,
gdyż mało kto jest w swoim życiu tylko skrzywdzonym lub tylko krzywdzicielem.
Zazwyczaj każdy z nas doznał krzywdy i w późniejszym czasie krzywdząc drugiego
uważa to za sprawiedliwą odpłatę za swoje przeżycia>>. (...) Tuż po wojnie,
jesienią 1945, mieszkańcy Nieszawy pochodzenia niemieckiego zostali (...)
aresztowani. Całe rodziny przetrzymywano w miejscu odosobnienia. (...)
Pewnej nocy, po zakrapianej libacji, grupa mieszkańców Nieszawy - być może
wraz z milicjantami - udała się do pozostałych jeszcze uwięzionych, wyprowadziła
ich nad Wisłę i w bestialski sposób potopiła. Wśród kilkudziesięciu ofiar
były kobiety i dzieci. Winnych nigdy, o ile wiem, nie osądzono, a całą
sprawę okrywa zmowa milczenia".
II. Nieszawa majaczy za zamarzniętą
samochodową szybą, rozmywa się w wieczornym mroku, rozbłyska na chwilę
latarnią przed urzędem miasta, żółtym światełkiem rozpędzonej motorynki,
jakąś żarówką w bocznej uliczce, odblaskiem na Wiśle. Potem miasto zamyka
się znów w czarnych bryłach budynków. Oblodzone schody, furta, klasztor,
w gabinecie czeka ksiądz Pawłowski. Najpierw mówi, że on sam jest na uboczu
życia, na uboczu miejscowych spraw, że dowiedział się o wszystkim dopiero
w listopadzie, od proboszcza Sowy, że to był ostatni dzwonek, żeby zmieścić
się z pokutą w roku jubileuszowym, by oczyścić pamięć. "Proboszcz jest
tu dopiero ósmy rok, to i tak dużo, że ktoś mu powiedział o zbrodni. Między
wierszami wyczuwa się, że sprawcy nie żyją" - mówi ksiądz Pawłowski. -
"Motyw? Na pewno po części obawa, że Niemcy zostaną wypuszczeni, że wrócą
do swoich domów, już zajętych, strach, że będzie się trzeba wyprowadzić.
Padają nazwiska, ludzie mówią, kto to był. Ale nam nie o to chodzi". Rafał
Biernacki oponuje: "W moim rozumieniu nazwiska sprawców też są ważne".
Pawłowski: "To nie śledztwo. Tych ludzi już nie ma, a ujawnienie nazwisk
pociągnie ze sobą złą famę na dzieci tych osób. Musiałoby się przepracować
w Polsce wiele rzeczy, żeby tego dokonać. My nie chcemy stwierdzić: społeczeństwo
zamordowało, a przywołać pamięć o tych, którzy zostali zamordowani. Bo
nie ma po nich żadnego śladu. Nie ma tych, którzy mogliby się o nich upomnieć.
Jak to pokolenie wymrze, to może z się okazać, że tu nigdy nie było Niemców".
Ksiądz Pawłowski mówi jeszcze, że powinna stanąć w Nieszawie tablica pamiątkowa,
że od nazwisk oprawców ważniejsze są nazwiska ofiar. Że trzeba działać
w sposób stonowany, żeby nie zrobić sensacji, bo to nie służy sprawie.
Że przypomnienie i opisanie może być edukacją środowiska i całego
społeczeństwa. Bo mimo dobrych stosunków z Niemcami, mimo aktu biskupów,
mimo "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" - pozostał problem. Nie da
się wszystkiego załatwić jednym stwierdzeniem. W lokalnych społecznościach
pozostała zasklepiona przeszłość. "Przed wojną to były strony międzynarodowe,
ekumeniczne. 40 kilometrów do granicy, urząd celny w Aleksandrowie, kolonia
Holendrów, Żydzi... Niemcy żyli tu od początków osiemnastego wieku. Spytajcie
jutro, gdzie był zbór. Musicie iść w górę, po lewej stronie przy rozwidleniu
zobaczycie działkę z resztkami murów, obok nowo wybudowanego garażu. To
działka sprzedana przez miasto. Dawniej był tu właśnie zbór ewangelicki,
ale ludzie rozebrali".
III. Nieszawa przykryta poranną czapą
nieba. Naprzeciw klasztoru widać pomnik Chrystusa Króla, niżej liceum,
po prawej droga na Przypust, po lewej ulica do rynku, asfalt, malowane
farbą miejsca parkingowe: po jednym dla policji, rady miejskiej i urzędu.
Ale rynek i tak jest pusty, żadnych samochodów, oprócz wrośniętego w jezdnię
autosana. Na rynku cicha pijalnia piwa, naprzeciw mała dyskoteka na piętrze.
Domy niskie, malownicze, zniszczone wiekiem. Miasto jest opasane nową,
równiutką kostką chodnikową, idącą do góry, gdzieś w pola. Rynek kończy
się budynkiem muzeum, za którym złożono ponoć w ogrodzie oryginalne fragmenty
warszawskiego Zamku Królewskiego. Po prawej zjazd na nieczynny prom. Dalej
jest tylko smagane wiatrem nabrzeże, dwa bloczki, czerwona poczta, aleja
zwieńczona kościołem i dworkiem - plebanią. Miasteczko puste.
IV. Najpierw o tym, co przed wojną:
miasteczko było biedne tak samo jak teraz, mało przemysłu, handel Wisłą,
statki wiozły rano przekupniów do Torunia, w południe wracały. Jeden parostatek
dziennie szedł do Warszawy. Zakupy - na rowerze do Ciechocinka, jak coś
większego - do Włocławka, Aleksandrowa. Plebania mieściła się we dworku,
tam gdzie teraz. Przed wojną stała jeszcze bożnica i zbór, do którego zjeżdżali
także Niemcy z okolicznych wiosek, przypływali z drugiej strony Wisły (tuż
po wybuchu wojny zaczęto mówić, że szpiegowali). Było męskie seminarium
nauczycielskie, uboga młodzież miała szansę kształcić się na miejscu. Na
końcu miasteczka, przy wylocie na Ciechocinek, stały browary Szulców -
teraz chodzi tam gorzelnia i wytwórnia napojów chłodzących. Rynek taki
sam, Wisła jak płynęła, tak płynie.
Następny rozmówca anonimowo: "Młody
byłem, dwadzieścia parę lat. Trafiłem do "ormo", wzięli mnie z ulicy, na
rynku. Wpadłem w korytarz, tam, gdzie teraz pijalnia. Godzina jedenasta,
dzień, <<w dwuszereg zbiórka, w prawo zwrot!>>, spisali wszystkich.
Dwa tygodnie później dostaliśmy z magistratu wezwanie, żeby się stawić.
Komendant z Aleksandrowa powiedział, że będziemy w ochotniczej milicji.
Przy drzwiach stał mój dobry znajomy, machnął ręką, udał, że nie widzi,
wyszedłem, ocalałem. W mordzie udziału nie brałem, na zabawie nie byłem.
Bal zorganizowali w domu strażaka, tam gdzie teraz biblioteka. Alkohol,
a po zabawie poszli czynić rzeź, na gorącą robotę. Wiosną to było. Tamci
błagali, buty całowali, nie pomogło. Pani Szulcowa - ta od browaru, zacna
neutralna kobieta, wpław udała się przez Wisłę, na środku rzeki ją trafili.
Ja nic nie widziałem, tak tylko opowiadali bliscy znajomi. Nie brałem absolutnie
udziału, można zapytać wszystkich, nic tam nie robiłem. Czułem lęk, obawę
- co będzie". Inni rozmówcy nie potwierdzają przypadków przymusowego werbowania
do milicji. Liczbę "skoszarowanych" Niemców określają na kilkanaście do
kilkudziesięciu osób. Małżeństwo Szulców, Szmelter, Dejdówny, Ejze...
V. Na polach przy kępie drzew widać
resztki niemieckiego cmentarza. Polną drogą można zejść do krzyżówki, skręcić
w lewo, na warsztat, później w dół, wzdłuż ceglanego muru, dalej znów przez
pola, cały czas nowym chodnikiem. Po lewej na wzniesieniu widać kapliczkę,
brzozowy krzyż "dla tych, co kochali Polskę". Stadion, w dole pasmo Nieszawy,
wstęga rzeki i las: jedna warstwa drzew za drugą, coraz dalej, kolejne
odcienie szarości, w końcu las przechodzi w niebo. Kiedy iść niżej, na
prom, wyłania się czerwony dach gimnazjum, dalej jest tylko klasztor, nabrzeże.
Na rynku choinka, niezmiennie wygaszony pekaes, eleganckie kikuty drzew,
kolorowe żarówki na urzędzie miasta.
VI. Wanda Kułakowska: "Miałam szesnaście lat. Moi rodzice prowadzili sklep rzeźnicki. Jednego wieczora przyszło do nas pięciu, czy sześciu po cywilnemu: pasy, pościągane buty z cholewami, nagany na pasem. Kazali zagrzać kiełbasę, herbatkę. Po bułki pobiegliśmy do wujka do piekarni. Za wszystko płacili. Zasiedli w kuchni, jedli, popijali, przynieśli własną wódkę. Wesoło było, rozmawiali, żartowali. Tata się domyślał, że to pewnie ubowcy. Potem poszli. Że do Niemców - dowiedzieliśmy się dopiero na drugi dzień, kiedy po Wiśle zaczęły spływać ciała znajomych". Inni mówią najczęściej, że z Aleksandrowa przyjechało dwóch, trzech ubeków, w tym jeden pochodzący z Nieszawy. Większość twierdzi, że mordu dokonywała ochotnicza milicja. Tadeusz Gruźlewski: "Mój brat stryjeczny poszedł z drugim do tej milicji. Wiadomo, chłopaki, mieli po 19 lat, dostali opaski, broń... A że jeden był malarzem, to jechali Niemcom po plecach olejną farbą - malowali krzyże na kożuchu, kapocie... Pewnego dnia wychodzę na miasto, patrzę, a jeden taki nosi kożuch pana Szulca, z rozoranym krzyżem. Próbował zdrapać, ale ślad pozostał. Poszedłem nad rzekę, na bulwar, tam gdzie wcześniej nie puszczali, żeby obeschło. Podszedłem, zobaczyłem tylko czarne zacieki. Później zatrzymało się coś na wodzie naprzeciw mojej furtki. Myślę - pewnie jaka pierzyna. A że łapałem cierniki, podszedłem, zahaczyłem kaczorkiem, patrzę - a to Niemiec, znałem go, poznałem po zdeformowanym nosie. Inny dopłynął aż za młyn". Barbara Gilewicz: "Bulwar to plama na tym miasteczku. Straszliwe przemilczenie. Najgorsze, że wszystko obrasta plotką, wykuła się jakaś wersja wydarzeń, prawda przepada" VII. Na bulwarze, w miejscu, gdzie rzucano Niemców do rzeki, stoi pomnik: "Twórcy niepodległego państwa polskiego Józefowi Piłsudskiemu mieszkańcy miasta Nieszawy, 1990 rok". VIII. Rekolekcje adwentowe w Nieszawie, grudzień 2000: "Gdy więc zbliża się ku końcowi drugie tysiąclecie chrześcijaństwa, jest rzeczą słuszną, aby kościół w sposób bardziej świadomy wziął na siebie ciężar grzechu swoich dzieci. (...) Nikt z nas tu obecnych nie jest osobiście odpowiedzialny za zbrodnię. Większość z nas urodziła się już po wojnie, a starsi byli wtedy jeszcze dziećmi. Należymy jednak do tej samej wspólnoty. Istnieje nie tylko solidarność współczesnych, ale i solidarność między pokoleniami. Przez wyznanie tej zbrodni nikt z nas nie musi czuć się oskarżony. Nie musimy być również sędziami tych, którzy się jej dopuścili. Mamy jednak dług wobec pomordowanych ofiar, wśród których były osoby niewinne, zwłaszcza dzieci. Nie mają one bliskich, którzy mogliby się upomnieć o pamięć o nich. Mają jedynie nas, członków tej samej wspólnoty, której liczni (współbracia) wyrządzili im krzywdę. Ich śmierć stanowi wezwanie skierowane do nas, do naszego współczucia i naszej wrażliwości. Każdy z nas zostanie teraz przez chwilę sam z ofiarami tej zbrodni, przez Jezusa, który sam był niewinnie oskarżony i zgładzony". IX. Jerzy Szelążek: "Trzydziestu nie zgładzili, niemożliwe. W obozie było z trzydzieści osób, ale nie wszystkich potopili. Tak, poszły do Wisły kobiety, dzieci, starcy, ale dziesiątka, nie więcej. Resztę wywieźli. Mój ojciec miał gospodarstwo, koniki. Przyszli, kazali mu wystawić podwodę. Ja siadłem na wóz, za lejce i odwiozłem ich do Aleksandrowa, koło starostwa. Było już ciepło, jechałem tylko w marynarce. Kwiecień, może początek maja. Jechały dwie furmanki. Na moim woziku było ponad dziesięć osób. Na drugim wozie siedział jeden "ormowiec" z karabinem. To wszystko. Podobno się nad nimi w komorze znęcali, kobiety seksualnie wykorzystywali, tak mi mówiła znajoma Ejze, siedziała koło mnie na frumance i opowiadała. Byli przestraszeni, widzieli co się stało, widzieli morderstwo, nie chcieli rozmawiać. Ręce tylko rozłożyli: <<do czego to przyszło>>. Razem jechało około dwudziestu osób, przeważnie kobiety. U mnie były jeszcze Dejde, chyba Hubert. One Nieszawę najprawdopodobniej przeżyły. Ktoś mówił, że potem je wywieźli do punktu zbornego pod Bydgoszczą". Jerzy Szelążek opowiada jeszcze, że jednego Niemca, co się ukrywał, ktoś przerzucił przez granicę, że on sam ma czyjeś prywatne notatki dotyczące mordu, ale nie może odszukać. X. Wieczór, herbata, proboszcz Sowa mówi:
"Jest wersja, że strzelali, jest wersja, że wiosłem dobijali, jest wersja
że Szulcowa przeżyła, że przedostała się do Niemiec. Jakieś Hubertówny
miały się uratować, potem ponoć przyjeżdżały, przychodziły do jednego pana,
który brał w mordzie udział, mówiły: <<my żyjemy>>. Dziś jedna pani
mówiła mi, że podobne rzeczy działy się w Ciechocinku, że milicja grasowała
po okolicy, tłukła dzieci, że jeden urzędnik bezpieczeństwa walił głową
chłopca o ścianę. Wiadomo, że w Nieszawie zablokowali bulwar, a więc rzecz
była planowana. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że byli w czasie wojny
tacy, którzy witali hitlerowców mówiąc: <<my tu na was tysiąc lat
czekaliśmy>>. Nie przytaczam tego, żeby usprawiedliwić zachowanie tych,
co mordowali, ale musimy pamiętać tło. Przez wieki Polska uchodziła za
kraj bardzo tolerancyjny, szukały u nas schronienia różne grupy religijne.
Tak było do potopu szwedzkiego, kiedy duże skupiska religijnych dysydentów
zdradziły swój kraj i opowiedziały się za Szwedami. Od tego momentu koło
się odwraca, zaczynają się w Polsce prześladowania mniejszości. Tyle że
w Nieszawie nie spalono w czasie wojny miasta, nie zrównano go z ziemią.
W Wiśle zginęło wielu niewinnych Niemców. Dlatego chciałem przypomnieć,
że po drugiej stronie też były ofiary. Cały mord nie był li tylko spontanicznym
odruchem zemsty, oni byli skoszarowani, pracowali jakiś czas. Powstał problem
co z nimi zrobić, gdzieś najwyraźniej zapadła decyzja o likwidacji. To
nie zrodziło się w skłębionych umysłach po iluś tam litrach wódki. A co
do sprawców: słyszałem już tyle wersji, jak to się stało, kto był prowodyrem,
że trudno nawet domniemywać. Dziś jedna babcia mówiła mi o panu K., ale
dlaczego, jak, skąd informacje? Inni powtarzają, że przyjechał Żyd z Aleksandrowa,
że się mścił. Teraz już do prawdy dotrzeć się nie da".
XI. Halina Woroniecka: "Chce pan zrozumieć Nieszawę? Opowiem jeszcze jedną rzecz, którą z miasteczka pamiętam. Usłyszałam raz z daleka straszną awanturę, a że szłam akurat do miasta, postanowiłam zobaczyć. Rynek, baby z wałkami, widłami. Wyciągały kobiety niezamężne, które były z jakimś mężczyzną, rzucały je na kolana, wrzeszczały... Rozmaite sprawy tu się działy". XII. Kilka miesięcy po rzezi przyjechała znów z Aleksandrowa "dekawka" z UB. Mieli aresztować księdza. Ktoś ostrzegł, nieszawiacy wzięli proboszcza w koło, doprowadzili na plebanię, potem pobili starostę, połamali żebra sekretarzowi powiatowemu, samochód wpakowali w ziemniaki. Wreszcie ktoś rzucił hasło: "do Wisły ubeków!". Mieszkańcy chodzili, szukali po miasteczku, rozrabowali mieszkanie jednego z urzędników, wynieśli worki z mąką i cukrem. Starosty nie utopili, tylko znów poturbowali. Potem poszli szukać dalej. Oblegli komisariat. Krzyczeli: "jeżeli u was jest - musicie go oddać. My go wtedy utopimy i w porządku". Pod wieczór z Włocławka przyjechały posiłki - milicyjna ciężarówka. Komendant, "człowiek rozsądny": "My tu nic nie wiemy, tak zajechaliśmy, powiedzcie ludzie, co się u was dzieje?". A mieszkańcy: "Chcemy G. utopić. Na księdza donosił, pójdzie do Wisły". Komendant: "Wasza sprawa, nam nic do tego". Schował się na komisariacie, w nocy przemycił G., przebrał go za milicjanta, wyjechał. Ludzie spostrzegli donosiciela dopiero, kiedy ciężarówka ruszyła, strzelali, ale nie dogonili. XIII. Tyle tła miasteczka z 1945 roku.
Teraz znów Nieszawa 2001. Wieczór, cisza. Na ulicę wychodzi trzydziestoletni
nieszawianin, woła, zaprasza na chwilę do siebie. Mówi: "O rzezi na Niemcach
trzeba opowiedzieć. Bo wszyscy powtarzają, że piękna historia miasta, że
sami zacni ludzie, a tu były męty, niejeden miał tu ręce we krwi".
XIV. Halina Woroniecka: "Był taki jeden, po 1945 roku zrobił się wielką szychą. Podszedł, żeby się ze mną witać, ja mu ręki nie podałam. Ten spytał, dlaczego ręki nie podaję, ja powiedziałam: <<wiem, że pan mordował ludzi, którzy tu spokojnie żyli, nikomu krzywdy nie wyrządzili>>. <<Nieprawda>> - wrzasnął. - <<Ja podam do sądu!>>. Ja na to: <<to bardzo dobrze. Niech sąd oczyści. Do tej pory ja ręki nie podam. Jak brata zabili Niemcy, to trzeba było wziąć mundur i lecieć za nimi, zabijać na granicy i w Rzeszy, a nie tych niewinnych, którzy jeszcze Polakom pomagali>>. Wszyscy mówią, że brał w tym udział, chociaż on się tłumaczył, że pojechał wtedy wycinać wiklinę na koszyki, że przyleciał na bulwar zobaczyć tylko, że było już po wszystkim". XV. Sobota. Ksiądz Sowa dalej chodzi po kolędzie. W telewizji przemawia poseł. Rynek pusty. Wisłą płynie żółta kasza. Powiew wiosny. Ktoś mówi o planowanej tamie, że będą miejsca pracy przy budowie, że może potem jakieś żaglówki na zalewie. Inny opowiada o politykach, że kilku wykupiło ziemię z drugiej strony rzeki, na odszkodowania, a potem głosowali w sejmie, żeby tamę postawić. Jakaś dziewczyna żali się, że skończyła ekonomię, wróciła do miasteczka i nie ma pracy - jak wszyscy. Ktoś zgubił portfel. Ktoś poszedł na dansing do Ciechocinka. Po południu wiatr. Młodzi czekają wieczora. Bo wieczorem rusza nieszawska dyskoteka naprzeciw pijalni. Dyskretne starcie, jeden zmywa parę kropel krwi, drugi kiwa głową, trzeci krzyczy, reszta tańczy. O czwartej nad ranem koniec. Zapraszają za dwa tygodnie - wjazd dwadzieścia złotych, ale będą ponoć rumuńskie tancerki. XVI. Jedna Niemka na pewno ocalała z rzezi
w Wiśle. Miała wtedy kilka lat. Ktoś ją wyciągnął z komory, wychował. Syn
- Tomasz Rogiewicz -
mieszka w Nieszawie na blokach nad
Wisłą. Mówi: "Niemiecki ojciec mojej matki był naczelnikiem poczty. Mój
dziadek - ten polski - wyniósł ją na rękach, przygarnął. Pamiętam tylko,
że potem szukała jej niemiecka rodzina, siostry przysyłały paczki z Frankfurtu.
Raz tu byli, już po śmierci matki, byłem jeszcze wtedy gówniarzem. Zajechali
mikrobusem, przywieźli jakieś wieńce, mówili coś po niemiecku. Niczego
nie zrozumiałem, odjechali. Ojciec wiedziałby więcej, ale jest w domu starców,
w Piotrkowie Kujawskim".
XVII. Rozmówczyni bardzo anonimowa: "o rzezi do tej pory mówi się tak, jak w czterdziestym piątym - głośnocicho. Głośno w domach, a na zewnątrz nic. Bo nie ma się czym chwalić. Lager po przejściu frontu, potem to zdarzenie - bez sądu bez niczego, to trochę niesmaczne dla ludzi kulturalnych". XVIII. Ksiądz Sowa: "To grzech nie wypowiedziany, zasklepiony. Grzech przez zasiedzenie. To w człowieku pozostaje, powraca w różnych formach. Na przykład w formie oskarżenia - próbie odwrócenia uwagi od siebie. A piętno milczenia pozostaje". XIX. Barbara Gilewicz do tej pory nie chodzi na bulwar. "Nie potrafię. To wielki wstyd. Oni powinni tam tablicę wybudować, oni powinni tam kwiaty kłaść, Boga prosić o przebaczenie. Do tej pory pojąć nie mogę, jak to się stało. Tu byli naprawdę dobrzy, spokojni ludzie. I skąd wzięło się w nich tak potworne okrucieństwo? Jakaś bestia budzi się w człowieku. Nie wierzyłam w diabła, ale teraz wierzę. Bo inaczej tego nie wytłumaczysz. Mówię o tym i zaczynam myśleć, że nawet teraz, nawet stary człowiek musi z tym złem walczyć, jakąkolwiek bronią. Ludzie siedzą, gapią się w telewizory, gnuśnieją. A człowiek musi wypowiadać głośno swoje zdanie, czynić jak najwięcej dobra, dzień po dniu. Tak by stłamsić w sobie zło, które może wyjść w takich chwilach, jak tam nad Wisłą". Tekst powstał z inicjatywy Tygodnika Powszechnego, w którym był opublikownay. |
© dziennikarze wędrowni |