|
Głośnocicho - reportaż poprzedzający
Spełniony sen księdza Sowy
jędrzej morawiecki, tekst maciej skawiński, zdjęcia
|
Ks. Sowa w zakrystii nieszawskiej fary |
"Tłumaczyliśmy księdzu Sowie, że przecież najważniejsze, jak tam wejdą, uklękną i się pomodlą. To i tak będzie wielka rzecz. Wiadomo -
po większości Msza spłynie jak po kaczce. Ale niechby uklękły choć dwie, trzy osoby - to i tak wiele" - mówi pani Grażyna. Ale proboszcz Sowa jest
zdenerwowany. Biega we flanelowej koszuli, pilnuje przygotowań do popołudniowej liturgii.
Na zewnątrz na razie cicho. Miasto trwa w uśpieniu. Diakon je obiad,
rozmawia z siostrą o utrzymaniu ogrodu, o rybach, o tym, że przyjdzie z wędką, odłowi coś z pobliskiego stawu. Za oknem jesienna Nieszawa: delikatny węglowy
dym, Wisła, prom. Jacyś robotnicy remontują chodnik. W cichej, taniej knajpie rozmawiają o premiach gwarancyjnych, problemach mieszkaniowych, o oszuście,
który próbuje wyłudzić pieniądze. Później leniwe żarty o wągliku, broni biologicznej, koncesjach na piwo. Na Browarnej nadal stoi stragan, na ławce dalej ktoś je
rolmopsy. Na bulwarze naprzeciw szkoły stoi ciągle pomnik Piłsudskiego z białym orłem. Ta sama wysoka Wisła, odległe kępy drzew toną w wodzie. Pozornie -
czas się zatrzymał.
A jednak coś się w mieście zmieniło. Bo pół roku temu ta Msza by się odbyć nie mogła. Choć ludzie zaczęli już mówić o zbrodni otwarcie.
Wspominali coś księdzu po kolędzie, mówili dziennikarzowi. Niekiedy - ciężko, nieufnie, trzecioosobowo, czasem mgliście. Ale opowiadali. Po dziesiątkach lat
milczenia, skrywanego wstydu, grzechu "zasiedziałego" - zaczęli odsłaniać prawdę sąsiadów, niewinnych ewangelików - skoszarowanych wiosną 1945 roku nad
rzeką i bestialsko zamordowanych - częściowo przez miejscową ochotniczą milicję. Jedna z rozmówczyń zastanawiała się: "Dlaczego milczenie trwało tak długo?
Czemu nikt nie powiedział otwarcie?". Bo po domach mówili wszyscy. Na zewnątrz - nikt.
Musiał wiedzieć o mordzie urodzony w pobliskim Aleksandrowie Stachura, który pisał w "Całej jaskrawości" o swoim śnie przed przyjazdem do Nieszawy.
Opisywał łódź zanurzoną w wodzie, siebie zanurzonego po pierś. "I dopłynęliśmy do takiego miejsca, gdzie po wodzie pływało pełno lilii wodnych, tych białych
grzebieni, a wśród nich pływało po wodzie do góry denkiem pełno wysokich, czarnych kapeluszy, te wysokie cylindry, wiesz, bardzo kiedyś modne, teraz mniej.
(...) Spytałem moich ludzi, co to było na rzece, te czarne, pływające do góry denkiem kapelusze. <<A, to słynny wodny cmentarz>> - powiedział któryś z nich. Ta
kobieta, która się tym opiekuje, dostaje datki z całej Europy, żeby mogła go pielęgnować. (...) Odwróciłem się do tyłu jakby tknięty, i zobaczyłem, jak ona właśnie,
jakaś starsza kobieta, biegnie do mnie z nożem w ręku".
Wiedział, bo wiedzieli wszyscy z okolicy. Ale wcześniej nikt nie odważył się mówić.
II.
Siedemnasta. Przychodzi czas Mszy. Przyjechały już władze wojewódzkie, marszałkowskie, powiatowe, przyszedł burmistrz Nieszawy. Są parafianie. Kościół
pełen, ludzie nie mieszczą się w zabytkowych ławkach. Cisza. Oczekiwanie. W końcu oficjalni goście zajmują miejsca, chór bydgoskiej Akademii Muzycznej
ustawia się przed ołtarzem. Ksiądz Sowa mówi: "Dlaczego tu jesteśmy? Dziś wspomnienie świętej Jadwigi Sląskiej, która jest od ponad pięciuset lat patronką tego
miejsca. Swięta Jadwiga jest patronką pojednania polsko-niemieckiego. A wiemy, że przez ostatnie dwieście lat historia między nami przybierała formy bardzo
dramatyczne, tak drastyczne jak w Nieszawie w 1945 roku. To właśnie wtedy - daty nie potrafimy nazwać dokładnie - kilkunastu mieszkańców naszego miasta,
należących do kościoła ewangelicko-augsburskiego - stało się ofiarami brutalnej napaści i przemocy tych, którzy działali rzekomo w imieniu władzy. Wzburzone
nurty Wisły stały się miejscem kaźni i mogiłą, miejscem wiecznego spoczynku. I przez dziesiątki lat nie doczekali się wspomnienia, na jakie zasługują. To byli
przecież nasi sąsiedzi, obywatele tego miasta! Dziś - powodowani wielką potrzebą serca, czy właściwie sumienia - jesteśmy tu, by nad tymi bezimiennymi - bo
imion większości nie znamy - powiedzieć: wieczny odpoczynek racz im dać, Panie. Dziś - kiedy nie musimy już się bać - możemy głośno powiedzieć Bogu -
przepraszam. Prosimy by chór akademii muzycznej pomógł nam wejść w tę modlitwę".
Skupienie, chór niesie po kościele. Później mówi ksiądz Zdzisław Pawłowski: "Jezus jest panem nie tylko nas, żywych. Jest również panem tych, którzy wierzyli w
niego przed nami. Jest także panem tych, którzy po nas przybędą i będą wierzyć w Niego. W tej niezwykłej solidarności pokoleń, choć nie spotykamy się
bezpośrednio z sobą, jesteśmy bliscy przez wiarę, która łączy nas z ich i naszym Panem nierozerwalną więzią nadziei i miłości. Ta solidarność pokoleń rodzi
świadectwo wiary, które przekracza granice państw, narodów, języków i kultur. Z tego świadectwa wyłania się obraz życia wspólnoty - naszej małej ojczyzny -
przedwojennej Nieszawy. Wspólnoty wyznającej jednego Pana, wspólnoty żyjącej w zgodzie i pokoju. Tak było. Posłuchajmy świadectwa jednej z parafianek,
która chce nam przypomnieć ów obraz zgodnego życia".
I podchodzi siwiutka Barbara Gilewicz, ta sama, która pół roku temu mówiła: "Tu żyli dobrzy, spokojni ludzie. I skąd wzięło się w nich tak potworne
okrucieństwo? Nie wierzyłam w diabła, ale teraz wierzę. Bo inaczej tego nie wytłumaczysz. Nawet teraz, nawet stary człowiek musi z tym złem walczyć,
jakąkolwiek bronią. Ludzie siedzą, gapią się w telewizory, gnuśnieją. A człowiek musi wypowiadać głośno swoje zdanie". I pani Barbara mówi, mówi głośno. Staje
koło ambony, patrzy na swoich sąsiadów, milczących parafian, zaczyna: "Przedwojenna Nieszawa. Obok siebie żyją Polacy, Niemcy i Żydzi. Nie ma żadnych
konfliktów, żadnych przejawów nacjonalizmu. Sądzę, że mieszkańcy w swej większości - niezależnie od pochodzenia - czuli się Polakami. Różniła ich tylko
wyznawana wiara.
Pamiętam - z koleżankami zorganizowałyśmy obóz harcerski. Rozbiłyśmy namioty - pojawił się właściciel terenu - Polak. Zażądał pieniędzy. Suma znacznie
przekraczała nasze możliwości. Kazał nam się wynosić. Rozmowie przysłuchiwały się dwie nieznane Niemki, kolonistki. Natychmiast zaprosiły nas serdecznie do
siebie. Żadnej zapłaty nie żądały. Przez okres naszego pobytu dały nam wiele dowodów przyjaźni i serdeczności.
Ojciec mój - pracownik miejskiej elektrowni w Nieszawie - miał wielu przyjaciół wśród miejscowych Niemców. Kiedy w 1940 roku wysiedlano nas - pilnowali
nas żandarmi i miejscowi Niemcy. Ci miejscowi - mimo braku pokory z naszej strony - nie okazywali agresji.
Zapamiętałam dobrze panią Pieper - ofiarę późniejszej zbrodni. Była dobrym, spokojnym człowiekiem. Mieszkała z synem. Razem przeżywali swój osobisty
dramat. Ten młody człowiek żył w zupełnej izolacji. Na skutek choroby miał zdeformowaną twarz. Wstydził się swojego wyglądu, twarzy jego nigdy nie widziałam.
Własną tragedię przeżywał w domu, w czterech ścianach. On również padł ofiarą nienawiści.
Pamiętam również państwa Szulców - byłych właścicieli browaru. To była nieszawska elita. Internowani - spokojnie i z godnością znosili swój los. Liczyli na
odmianę na lepsze. W niczyjej wyobraźni nie powstała myśl, że Zło tak może zawładnąć człowiekiem, że pozbawi go człowieczeństwa. To stało się w Nieszawie
wczesną wiosną 1945 roku. Nie chowajmy głowy w piasek! Wielu jest jeszcze świadków tamtych czasów. Nie udawajmy, że nic się nie stało. Że tego nie było. Za
wszelkie Zło tu, na ziemi, odpowiedzialny jest człowiek. My jesteśmy odpowiedzialni. Pamiętajmy o bezbronnych, niewinnych ofiarach, poniewieranych, odartych z
wszelkiej ludzkiej godności, bestialsko zamordowanych. Błagajmy Boga o przebaczenie. Nie lękajmy się mówić o tym, co stało się w naszym mieście, nad Wisłą. W
Ewangelii według Swiętego Jana napisano: <<I poznacie Prawdę. A Prawda was wyzwoli>>."
Trwa Msza. Chór, potem długa cisza. Później pośrodku kościoła staje włocławski biskup Bronisław Dembowski: "<<Z oczyszczoną pamięcią>>... Pozwólcie, że i
ja się z wami podzielę wspomnieniem na tle tych wyznań, tych śpiewów, modlitw. Miałem niespełna dwanaście lat, pamiętam wybuch wojny. Ósmego września
zobaczyłem żołnierzy niemieckich. Zaczęła się okupacja. W październiku moja matka pojechała do Warszawy, wróciła, powiedziała: <<Dzieci, jestem
zaprzysiężonym żołnierzem Polskiej Armii Podziemnej. Nie dziwcie się więc, nie pytajcie>>. Była łącznikiem. 15 maja 1941 roku przez przypadek zostały
aresztowane z moją siostrą - Niemcy znaleźli kilka egzemplarzy podziemnej gazetki. Wywieziono je do żeńskiego obozu koncentracyjnego, po roku zostały
rozstrzelane. Przyszło to do mojej świadomości jakiś czas później. Z obozu przysyłały listy - koperta adresowana jedną ręką, formularz w środku drugą. Tak,
byśmy zawsze wiedzieli, że matka i siostra są razem. Listy przestały przychodzić. Cóż działo się w sercu młodego człowieka... Pamiętam zapłakaną noc, kiedy
wołałem ze łzami w oczach: <<Maryjo, teraz ty będziesz moją matką>>. Ale w tym samym czasie zaczęły się rodzić myśli o zemście. Nienawistne myśli. Te na
szczęście zostały zwyciężone. I nawet, gdy zostałem żołnierzem - wędrowałem z karabinem, ale bez nienawiści. Wspominałem słowa ojca, ochotnika wojny 1920
roku, który mówił: <<Ochotnikiem byłem. Ale nie z ochoty, tylko z potrzeby>>.
Kiedy skończyła się wojna - myślałem - nie było samosądów. Dopiero później - niestety - zaczęły dochodzić od mnie wiadomości - że jednak były. Pamiętam -
jeden robotnik rolny w 1946 roku chwalił się, jak zarąbał siekierą bauera, u którego pracował.
A potem biskupi powiedzieli - <<Przebaczamy i prosimy o przebaczenie>>. A ja dowiedziałem się o tym od zbulwersowanych parafian - w konfesjonale. <<Stało
się coś okropnego. Jakże mamy prosić księże o przebaczenie, my którzy cierpieliśmy>>. Ja mówię: <<Nic nie wiem. Radia nie słuchałem. Nie mam pojęcia o co
chodzi>>.
Później szedłem do prymasa Wyszyńskiego. Wcześniej rozmawiałem z moim bratem, żołnierzem powstania warszawskiego, który w nocy, w czasie patrolu natknął
się na Niemca. Był szybszy, wystrzelił mu w twarz, dzięki temu żyje. A kiedy strzelał, Niemiec się jeszcze uśmiechał, bo myślał, że spotkał swoich. I powiedział mi
mój brat o tym liście, na który wielu się oburzało. Jemu po <<przebaczamy i prosimy o przebaczenie>> przestał się śnić ten niemiecki żołnierz
.
Powiedziałem jednak prymasowi Wyszyńskiemu: <<Księże prymasie, my byliśmy zaskoczeni. Nie mieliśmy żadnej informacji, że taki list się ukaże. Dlatego nie
byliśmy w stanie niczego wyjaśnić w wiernym. Oni nie byli na to przygotowani>>. Sługa Boży, Stefan Kardynał Wyszyński odpowiedział młodemu księdzu po prostu: <<Masz
rację. To był nasz błąd>>.
Dzisiaj - wszystko to wspominając - myślę: nie możemy poddawać się tej spirali nienawiści, której odpryskiem stała się Nieszawa. Musimy Zło Dobrem zwyciężać.
Dziś świat znów drży przed nienawiścią. I dlatego - niech to co dzieje się dziś tutaj - w Nieszawie - będzie przyczynkiem do tego by tworzyć miłość i leczyć z
nienawiści".
Później ksiądz Pawłowski zaczyna wprowadzenie do znaku pokoju:
"Eucharystia jest sakramentem drogi. Wędrujemy po drogach czasu jak uczniowie, idący do Emaus. Im i nam towarzyszy w drodze Jezus, wzywając do zrozumienia
wydarzeń z przeszłości i otwarcia się na nową przyszłość. Dzisiaj kieruje do każdego z nas swoje napomnienie: <<Pojednaj się ze swoim przeciwnikiem, dopóki
jesteś w drodze>>. Ponagleni tym wezwaniem przyjmijmy od Boga dar pokoju i pojednania".
Trwa Msza - napięta, cicha, skupiona, łączona chórem. Mijają kwadranse, na zewnątrz już ciemno, ale nieszawski kościół trwa w innym czasie. Na końcu
przemawia biskup warszawskiej diecezji kościoła ewangelicko-augburskiego Mieczysław Cieślar, napięcie jeszcze większe, biskup mówi: "Przyjąłem zaproszenie na
dzisiejszą modlitwę z bijącym sercem. Msza ta jest aktem wielkiej odwagi. Przychodzę do was jako jeden z biskupów kościoła ewangelickiego w Polsce. Na
pewno pytacie w swoich sercach - z czym przychodzę. Ze słowem serdecznej miłości. Ze słowem pokoju. Ze słowem nadziei. Z gestem otwartych dłoni, które
wyciągają się w słowach przebaczenia i pojednania". Ewangelicki ksiądz powtarza nieszawiakom, że wszyscy jesteśmy pielgrzymami, że zobowiązani jesteśmy
wspierać się w duchu braterstwa. "Choć chcemy często przykryć historię kamieniem, aby go nikt nie podniósł, choć jest nam tak ciężko - wierzymy, że Chrystus
przyjmie ten największy ciężar na siebie, na krzyżu". I dalej: "Pojednanie jest sprawiedliwością. Jest nowym życiem. I nie ustaniemy w tej służbie pojednania. Nie
ustaniemy, mimo że serca tak bolą. Ale spotykamy się tu, by się wspólnie modlić. By mówić o nadziei. Z czystym sercem. Swiat potrzebuje naszego świadectwa.
Byśmy byli dla siebie na ziemi Chrystusami. Potrzebuje świadectwa, by zobaczyć Chrystusa w człowieku najmniejszym, najsłabszym, potrzebującym pomocy". W
kościele cisza, biskup Cieślar kończy: "Słyszymy w mediach o wydarzeniach, które nas niepokoją. Wojna toczy się gdzieś tam daleko, ale może być bardzo blisko.
Mówią: pierwsza wojna trzeciego tysiąclecia. Czy to cynizm? Drodzy nieszawianie. My chcemy być tymi, którzy wierzą w Dobro, Miłość. I nie ustaniemy w tej
wierze".
Wieczór, koniec Mszy. Wychodzi chór, za nim ruszają powoli w stronę wygasłego rynku nieszawiacy. Sowa dziękuje jeszcze za odwagę świadectwa.
Biskup ściska, wycałowuje panią Gilewicz: "Pani Basiu, bardzo dziękujemy".
Dołem płynie wysoka, mętna Wisła, przykryta mydlinami. Miasto tonie w mroku. Cisza.
|
Ks. Sowa podczas wędrówki po swojej parafii |
III.
Ranek. Przed kościołem powiewają ciągle polskie flagi, przed wejściem dwa wieńce. Robotnicy remontują nadal chodnik. W dole, nad rzeką, mgła. Prom odpala
silniki. Ciemny nurt spływa w stronę Ciechocinka. Wiatr. Wspomnienie wczorajszej kolacji. Ksiądz Sowa - zmęczony Mszą, przygotowaniami, emocją, opowiadał,
że nie spodziewał się, że jest zaskoczony. Biskup Dembowski powtarzał: "Cieszę się z tego, co się tu stało i cieszę się, że ksiądz Sowa mnie o tym nie uprzedził. Ale
na przyszłość będę w tym uczestniczyć. Chcę wspólnie z wami się w tej sprawie modlić". Duchowni ewangeliccy i katoliccy mówili, że dobrze się razem czują,
rozmawiają, że można by częściej, że potrzebna "ekumenia" na miarę możliwości. Nieszawski burmistrz wypowiadał się bardzo ostrożnie. Że dzwonił do urzędu -
tak jak i na plebanię - ktoś z zewnątrz, oburzony, ale został odprawiony.
Prom obraca wielkim żółtym kołem. Cumuje. Załoga wyciąga wędki i siada na burcie. Cisza. W górze klasztor. Ksiądz Sowa i ksiądz Pawłowski spotykają się przy
herbacie, rozmawiają. Ksiądz Sowa: "Trudno ocenić, byłem w środku tego wszystkiego. Ale kiedy stałem za ołtarzem, czułem, że to nie była zwykła liturgia, jak
nieraz: że ludzie siedzą, patrzą: O! Mysz wyleciała i - wszyscy patrzą w prawo. A potem w lewo - bo się coś dzieje. Nie - czułem głębokie skupienie. Przyszli mimo
że mieli podstawę się bać - że Msza rozrachunkowa, że ktoś wyjdzie, powie: tak - ten pił, ten dobijał - i tak dalej. Ja nie jestem tu od tego, żeby głaskać po
głowie, opowiadać, że Niemcy byli w czasie wojny wspaniali. Ale ci ludzie nie mieli pogrzebu. I jego namiastką miała być ta Msza".
Później ksiądz Sowa opowiada o kolejnych relacjach parafian, tych zebranych przez ostatnie pół roku, o nowych wątkach: "Jedna pani opowiadała mi, jak
zaaresztowali jej brata Niemcy, siedział w więzieniu we Włocławku. Nie wiedzą do tej pory, gdzie jego grób. Ale mimo to, kiedy w 1945 roku pojechała z mężem
na Żuławy na rybaczkę i spotkała <<swoich Niemców>>, którzy ocaleli i z Nieszawy uciekli - pomogła im. Udało im się zbiec - bo za poręczeniem wyszli z
<<koszar>>. Ale byli zupełnie bez pieniędzy. Majątek zostawili w tajemnicy na przechowanie ludziom budzącym zaufanie. Ale kiedy przyszli po odbiór - zostali
wyrzuceni. No i kiedy tułali się po tych Żuławach, wędrowali lasami wzdłuż Wisły gdzieś w stronę Gdańska, to ta kobieta, której brata Niemcy zabili - dała im
jedzenie, trochę drobnych. Opowiada, że najpierw czuła chęć zemsty. Ale zemsta odeszła wraz ze wspomnieniem nieszawskiego morderstwa. A więc większość
ludzi - nawet jeśli w pierwszym porywie serca mówi: <<Dobrze się stało, bo oni nas też mordowali>>, to po chwili przychodzą do opamiętania. Bo tak jak mówiła
pani Basia: tutaj nie było atmosfery triumfu, zwycięstwa. Było przygnębienie. Szli nad rzekę i znajdywali w krzakach ludzi, których wcześniej znali. Z czegóż się
cieszyć? Wstyd, który do tej pory przetrwał".
Ksiądz Pawłowski dodaje, że podczas wczorajszej Mszy biskup Dembowski mówił bardzo osobiście i to było niezwykle potrzebne. Bo przestał być "tym z
zewnątrz", który przyjechał, żeby pouczać. Pokazał, że on sam musiał w sobie nienawiść przezwyciężyć.
Ksiądz Sowa opowiada, że dopiero teraz się dowiedział, że przyjeżdża ponoć do Nieszawy Niemka, która ocalała, spotyka się z jedną rodziną. Że warto by się z
nią spotkać. Później mówi: "Trzy lata temu przyjechał do mnie niemiecki ksiądz, który zainicjował pojednanie westerplatczyków. Poszedł z innymi nad Wisłę,
fotografowali się przy pomniku Piłsudskiego, a ja myślałem: <<Jak wy byście wiedzieli, w jakim miejscu stoicie...>>. Ale nie powiedziałem - nie znałem języka,
przez tłumacza nie chciałem, nie było jak objaśnić".
Księża kończą herbatę. Ksiądz Pawłowski mówi jeszcze, że dzięki odwadze, wytrwałości, stało się coś bardzo dobrego. Bo cóż by to dało, nawet gdyby przyjechał
prezydent, przemawiał do kamer, przepraszał? To wszystko musi się stać tu, w ludziach, nie tylko na górze. I chyba się stało. Chyba się dzieje.
IV.
Pani Gilewicz przyjmuje u siebie w domu. Odkłada kartki z wczorajszym przemówieniem, częstuje prawdziwymi nieszawskimi konfiturami. Mówi: "U większości
głębszego zastanowienia nie będzie. Ale na pewno im to ciążyło. Bo to co się stało, było cieniem, który kładł się na Nieszawie dziesiątki lat. Nie chcieli tego
poruszać. Ale w końcu przemyśleli. Dojrzeli do tego. Przyszedł czas na refleksję: że Zła nie da się nigdy naprawić Złem. Bo tu ludzie nie są źli. Są tylko biedni".
V.
Po mieście ciągle snuje się dym przemieszany z lekką mgłą. Ktoś gra na zebrze w piłkę. Pusty pekaes zjeżdża w stronę rynku. Drzewa toną w mleku i Wiśle. Na
nabrzeżu - ci, co wysiedli z promu - rozlewają do plastykowych kubków przemycany spirytus z butelki po oranżadzie. Ksiądz Pawłowski siedzi w gabinecie,
przygotowuje się do profesury. Ksiądz Sowa oprowadza po kościele. Pani Gilewicz przesuwa meble. Próbuje wywabić żabę spod kredensu. Zalęgła się jakiś czas
temu, wchodzi na noc do pokoju siostry, skacze. Trzeba ją wyciągnąć, wynieść z domu. Byle nie uszkodzić.
Nieszawa powróciła do zwykłego, nieśpiesznego rytmu. Czy coś się w niej zmieniło? Na pewno. Bo kiedy poprzedni ksiądz próbował o Niemcach w Nieszawie
powiedzieć, kiedy podczas niepodległościowej Mszy rzucił: "A tę wiązankę kwiatów kładę za tych, co zginęli w Wiśle", to po kościele poszedł szmer, ludzie kiwali
głowami: "Aaa. To ksiądz jest za Niemcami!". Teraz ludzie milczeli. Słuchali. Ksiądz Sowa mówił dziś przy obiedzie: "Kiedy patrzyłem na to wszystko - wydawało
mi się, że śnię. Bo jeszcze kilka lat temu przez głowę nawet by myśl nie przeszła, że to się może stać, że ludzie na taką Mszę przyjdą. Stałem przed ołtarzem,
myślałem - czy to jest prawda, czy tylko mi się wydaje?". Sen stał się rzeczywistością.
Pół roku temu Barbara Gilewicz mówiła: "Człowiek musi czynić jak najwięcej Dobra, dzień po dniu. Tak by stłamsić w sobie Zło, które może wyjść w takich
chwilach, jak tam nad Wisłą". I wtorkowa Msza była krokiem w tym kierunku. Może niewielkim, może nie tak efektownym, jak mogłoby się zdawać. Pokaże czas.
Ale tak czy inaczej - to co zostało powiedziane w nieszawskim kościele - pozostanie w ludziach.
Tekst był opublikowany w całości w Tygodniku Powszechnym.
|