zima'04
str. 1



szkice  strona główna


Szkic o godności

jędrzej morawiecki


  Ulica gada jak las – szumi szyfrem, tysiącem znaków, szmerów, zapachów, obok których większość przechodzi ślepa w swej wektorowej percepcji, głucha w swym pędzie, utopiona w walkmanach, komórkowych polach, zestawach, aparatach, kościejowym chłamie.

  Dwusuw pojony uniwersalną benzyną pozostawia po sobie tłusty, złoty ślad. Z prostej rury płynie etylinowy krem, zamiata ulicę i znika w górze. Tak pachnie strachliwy wartburg, obrzydliwie bogaty trabant, dziewicza studencka syrena. Tłusto, słodko, złociście. I bardzo krótko.

  Dwutakt pojony rozpuszczalnikiem pachnie jak dziki łopian – ciężko, sucho, obco. Bardzo długo. Nie odpływa w niebo. Wrasta w bruk, chwyta się podeszw, skacze przed oczami ekstrakcyjnym płatem. Wgryza się w głowę, trzaska po skroniach, huczy: tam pojechał, tędy, dalej w prawo, ślad za samochodem ciągnie się przez dzielnicę, jak ropiejący łopianowy ogon. Ekstrakcyjne pnącza wyrastają we Wrocławiu z dwóch miejsc: CPNu na Jedności – między “Sawą” a Browarem i ze stacji między Radwanicami i hałdą – tuż za miastem. Tam zajeżdża sznur wartburgów, syren i trabantów, leje benzynę ekstrakcyjną – i kontestując akcyzę rusza z suchym warkotem w Śródmieście, Brochów, wioski między rzeką, Oławą i strzelińskimi wzgórzami.

  Miałem trzy wartburgi – pierwszy z orłem na masce i szczerbatym, pordzewiałym błotnikiem. Porósł mchem, zginął później wbity na hak dostawczego mercedesa. Jeździł na żółtej, nie pozostawił po sobie śladu.

  Drugi wartburg miał futurystyczne diody, plastykowe zagłówki i przedni reflektor mocowany na patyki. Stracił drzwi pod “Sawą” – znikły porwane przez nadjeżdżający tramwaj. Drzwi strzaskały chmielną błogość i odjechały na północ, niesione granatowym wagonem. Futurystyczny wartburg jeździł na bezołowiowej i nie zostawił za sobą niczego prócz wspomnień.

  Trzeci wartburg był inny. Jeździł na rozpuszczalniku. Pan Mazur – mechanik kupiony wraz z samochodem – przestrzegał przed laniem czystej ekstrakcyjnej – doradzał łagodne przejście. Zacząłem od 10 litrów rozpuszczalnika i trzydziestu żółtej. Później lałem 15 do 25. Później pół na pół. Później robiłem koktajle – mieszałem rozpuszczalnik z uniwersalną, dolewałem piątkę bezołowiowej, dwa czerwonej. Na końcu – napełniałem bak samym rozpuszczalnikiem, dodawałem suto “miksolu” i rozpuszczałem po mieście etylinowo-łopianowe pnącza. Później znów wracałem na stację, parkowałem wartburga przy zgrzybiałym dystrybutorze na Jedności – dyskretnie umieszczonym za budą kasjerów, na uboczu, poza systemem kontroli. Lałem ekstrakcyjną za złoty dziesięć, dystrybutor burczał, mrugał starymi cyframi na bębnach, natrząsał się, zlewał z elektronicznych kierowców tankujących opodatkowane specjały za przeszło trzy złote. Szedłem do kasy, pracownicy uśmiechali się, mówili: ile wyszło? Ja wzruszałem ramionami – koło trzydziestu – i płaciłem około trzydziestu złotych, brali moje słowa na wiarę, pozdrawiali, tchnęli Dobrem, może jeszcze pobliskim Browarem.

  A potem przyszedł Kościej. Zamilkły ekstrakcyjne dystrybutory, pracownicy spuszczali wstydliwie oczy, mówili – może wróci, nie wiadomo, na razie cisza.

  Rozpuszczalnik wrócił po sześciu miesiącach – kosztował 2,45. I tak taniej od zielonej. Dwusuwy snuły dalej ekstrakcyjne pnącza, rozpuszczalnik płynął po ulicach nie tylko z twardych dwusuwów, ale i ze zrozpaczonych polonezów, fiatów, palił makaroniarskim czterotaktom zawory, ale pozwalał jeździć tanio, godnie, po ludzku. Taniej niż za trzy, cztery złote. Godniej niż na zielonej. Ale złoty dziesięć dla wtajemniczonych odeszło bezpowrotnie. Tamten fragment Świata umarł. Pozostała legenda.

ZIMA 2004  str. 1


szkic strona główna

wędrowiec © dziennikarze wędrowni