archiwum

jesień'04
str. 1  



reportaż  strona główna



            r e p o r t a ż e  p o p r z e d z a j ą c e:

głośnocicho  spełniony sen księdza sowy

Dąb piramidalny

filip łepkowicz - zdjęcia 
jan janusz morawiecki, jędrzej morawiecki - tekst





I.

Gustaw Bekker: „Moja żona nie jest stąd. Ona jest z Reichu. I zawsze powtarza: «Zwróć uwagę na to co mówisz. Bo to boli». Ja odpowiadam: «Skoro ma być pojednanie, to musimy mówić o złu. Pojednanie może być tylko wtedy, jak jeden drugiemu zło uczynił. Jak za to zło przeprosi, jak je nazwie, jak poda rękę. I wtedy zaczyna się cały proces. Bo pojednanie się ciągnie. Ono nie jest chwilą».”

Ksiądz Wojciech Sowa: „Chciałbym, żeby to nie był akt odwetu, rewanżu. To musi być akt zwykłej, czystej ludzkiej sprawiedliwości. Bo bezsprzecznie większość osób, które stały się ofiarami tego pogromu, to były osoby niewinne. Jeśli na liście mamy matkę z czworgiem dzieci, najmłodsze dziecko miało trzy lata, potem pięć, dziewięć... No jak można takie dzieci obarczać winą nazistów?”


II.

Ksiądz Sowa dzwonił jeszcze w maju. Powiedział, że znaleźli się ci, którzy przeżyli zbrodnię. I że będzie pomnik. Wreszcie. Pomimo wcześniejszych wątpliwości, obaw. Bo kiedy trzy lata temu odprawiono nabożeństwo ekumeniczne, kiedy oddano hołd Niemcom pomordowanym w Wiśle, mieszkańcom Nieszawy, żyjącym w miasteczku od wielu pokoleń, wtedy pomimo Mszy pomnika postawić się nie udało. Ksiądz Sowa rozmawiał z biskupem diecezji włocławskiej. Tłumaczył, że potrzebny jest materialny znak. Ale biskup Bronisław Dembowski powiedział: „To jeszcze nie czas”. Ksiądz Sowa zrozumiał, że biskup ma prawo tak mówić. Sam był więźniem obozu, matkę i siostrę zamordowali mu faszyści... Na Mszy biskup mówił o własnej nienawiści, o tym, jak ulegała przeobrażeniu, o swoim wstrząsie, kiedy usłyszał, jak się Polak przechwalał, że bauera, u którego pracował, zarąbał siekierą. Biskup mówił, że ogrom poniesionych krzywd nie usprawiedliwia zbrodni. Dał piękne świadectwo. No ale na pomnik się wtedy nie zgodził. A teraz przyszedł czas. Przez miasteczko przetoczyła się medialna burza, IPN zebrał materiały, prokuratura umorzyła śledztwo. Parafianie nie patrzą już mrocznie, słysząc w kościele o odsłanianej nieszawskiej hańbie. Na wiślańskim bulwarze stanie tablica. Będzie wielkie święto. Przyjedzie Gustaw Bekker. Ten, który mieszkał przed wojną koło Nieszawy. Ten, który przeżył pogrom i po latach przełamał własny strach. Teraz stara się łamać strach innych. Człowiek, z którego inicjatywy powstaje monument.





III.

Historia prosta i tragiczna. W 1945 roku sąsiedzi wyznania ewangelickiego zostali skoszarowani w nieszawskiej szkole. Wykonywali prace porządkowe, nosili swastyki, patrzyli na dawnych polskich znajomych. Najprawdopodobniej po kilku tygodniach przyszła noc mordu. Niemcy zostali wygnani na bulwar, kazano skakać w lodowatą toń mężczyznom, kobietom, dzieciom... Do tonących strzelano z karabinów maszynowych.

Następnego dnia miasteczko ujrzało ciała tych, których nie porwał nurt rzeki.

Nieszawa zasklepiła się w nie wypowiedzianej zbrodni. W miasteczku było „głośnocicho” – każdy wiedział o morderstwie, nikt nie wskazał zbrodniarzy i nie oczyścił pamięci miasta.

Nieszawa żyła kilkadziesiąt lat przytłoczona skorupą zduszonej winy. I nadszedł czas, kiedy ówczesny proboszcz podczas uroczystej Mszy w rocznicę wybuchu wojny próbował odkryć tajemnicę. Powiedział: a ten wieniec kładę za tych, których utopiono w Wiśle. Po kościele poszedł szmer: ksiądz jest za Niemcami. Proboszcz opuścił parafię.

Później do Nieszawy przyszli księża Zdzisław Pawłowski i Wojciech Sowa – koledzy z seminarium. Zaczęli razem pracować nad oczyszczeniem pamięci. Nad pojednaniem. Nad przekonaniem parafian i miejscowych władz do konieczności wypowiedzenia prawdy. Pamięć o niemieckich ofiarach pogromu zaczęła się otwierać. Z roku na rok. Powoli i ostrożnie.


IV.

Ksiądz Sowa siedzi na plebani. Gustawa Bekkera jeszcze nie ma. Porwał go profesor z Torunia. Rozmawiają o ciężkiej przeszłości. A ksiądz czeka. Opiera się o kaflowy piec, słucha Bacha, myśli. O tym, że faktów nikt nie zmieni. A faktem jest, że zbrodnia w Nieszawie miała miejsce. Że tak działo się również w Aleksandrowie Kujawskim, prawdopodobnie także w innych miejscowościach. Ksiądz Sowa siedzi w dworku, chłonie radiowe dźwięki „dwójki”, myśli o dacie morderstwa. Strona niemiecka mówi, że wszystko mogło się stać w nocy z czwartego na piąty lutego 1945 roku. Z kolei jedna z nieszawianek powołuje się na datę swojego ślubu. Opowiada: „Goście, którzy przychodzili na poprawiny, mówili, że w nocy potopiono Niemców w rzece. Jestem pewna, że zdarzenie miało miejsce w nocy z siódmego na ósmy kwietnia 1945 roku”.

Ksiądz milczy, rozkłada ręce, zamyka oczy. Wie, że egzekucje przeprowadzano już wcześniej. Weźmy choćby historię Frycka Schmeltera. Jako woźny w ratuszu był świadkiem wielu aktów przemocy na Polakach. Wręczał niemieckie akty aresztowania, dozorował tych, co kopali okopy... Jedna z parafianek Sowy wspomina, że kiedy walec historii się już przetoczył, to ona przyjęła Frycka do siebie. Radziła, żeby nie szedł do miasta. On mówił, że ma właściwie czyste sumienie. Że pójdzie. Nie doszedł, niestety. Został schwytany na drodze przed Nieszawą, pobity i utopiony w Wiśle.

Ale przyszedł do proboszcza również inny nieszawianin, rybak. Wspominał dwie siostry, które figurują na liście niewinnych ofiar. „Luiza i Wanda, to były koleżanki z mojej szkolnej ławki” – powiedział. - „Znałem się z nimi dobrze...”. Opowiadał księdzu, że pamięta zachowanie sióstr w momencie wkroczenia do miasteczka faszystowskich wojsk. W jednej chwili ze szkolnego kolegi stał się parszywym Polakiem, parszywą polską świnią.

Ksiądz Sowa wie, że tych faktów również nie wolno zamazywać. Mimo że wspomnienia gmatwają obraz, że to, co wydawało się już klarowne, na powrót ginie w splocie sprzeczności. W mieszaninie pomówień, podejrzeń, dowodów, ukrywanych wstydliwie wspomnień. Ksiądz Sowa wyczytał ostatnio w uniwersyteckiej monografii historycznej, że matka i syn, których nazwisko wymienił podczas nabożeństwa ekumenicznego, na których powoływał się wraz z parafianami jako na osoby bezsprzecznie niewinne, bestialsko pomordowane... że te osoby podobno współpracowały z Gestapo. I że – wedle opracowania historycznego - w styczniu 1945 roku wyrok wykonała na nich AK. Ksiądz wie, że dla osób, które dawały świadectwo na Mszy, informacja zamieszczona w monografii będzie wstrząsem. Sowa rozumie, że takich sytuacji będzie więcej. I że nie da się wszystkich zadrażnień do końca rozwikłać. Ksiądz pytał ostatnio znajomego: „Jaki z tego wniosek wypływa? Czy należy się wycofać z całej akcji? Ja uważam, że jest naszym obowiązkiem przedstawić całą sprawę w miarę obiektywnie. Na tyle, na ile pozwalają nam dokumenty”.

Niedawno ekspedientka w Ciechocinku zaczęła księdzu w trakcie zakupów wyrzucać: "Niech ksiądz tego nie robi, bo Niemcy chcą się teraz usprawiedliwić, zatrzeć zbrodnie...". Sowa zastanawiał się: czy Niemcy kogoś jej zamordowali? Czy ona sama doznała jakichś krzywd? Czy to jest właśnie efekt tego specyficznego wychowania? Mówiło się, że to jest wychowanie patriotyczne... Ksiądz chciał wytłumaczyć: „Musimy być patriotami i być dumni ze swojej historii. Ale też oprócz tych wspaniałych kart nasza historia mieści i takie fakty, których nie powinniśmy tuszować i zakrywać, bo to jest hipokryzja”.

W niedzielę mówił do parafian podczas kazania: „Moi drodzy, nie licytujmy się. Śmierć jest zawsze taka sama... Powiedzcie, czy dzieci zasługiwały na śmierć? Dlatego, że miały niemieckich rodziców? Wiemy, że Niemcy działali podobnie. Ale do czego to prowadzi? Czy mamy się do końca życia licytować? Trzeba się z tym zmierzyć”.

Proboszcz jest w Nieszawie już dwanaście lat. Wierzy, że ludzie w tym czasie się zmienili. Że dały już owoc wspólne modlitwy, spotkania. Że to, co dokonało się w ludziach, jest ważniejsze, niż pomnik, który ma stanąć na bulwarze. Najistotniejsze jest to, co pozostanie we wspólnej pamięci.

Ksiądz duma przy piecu. Potem wstaje, zdejmuje sutannę, przebiera się w kraciastą koszulę, sztruksowe spodnie. Szykuje herbatę, ciastka dla spóźnionego Bekkera.


V.

Gustaw Bekker wspomina. Tata był wiejskim szewcem. Mama pracowała na roli. Mieli małe gospodarstwo w Wiktorynie. Żyli wśród Polaków. Pamięta pierwszy kontakt z Nieszawą. Jechali w 1943 roku z ojcem do miasteczka wozem po drewno. Przeprawiali się przez Wisłę. Pamięta, jak stanął na brzegu: ujrzał wielkie kościoły – jeden ewangelicki, drugi katolicki. Chłopiec z Wiktoryna dotknął wielkiego świata.

Polskich dzieci nie potrafi opisać. W czasie wojny zostały przesiedlone do Generalnej Guberni.

Pamięta za to partyzantów, którzy pukali do okien. Zastrzelili później jakiegoś Rosjanina. Gustaw bał się ogromnie. Bo w szkole nauczycielka z Reichu mówiła mu, że Rosjanin to nie człowiek, a zwierzę. A jak mały Gustaw ujrzał trupa, zorientował się, że to jednak człowiek.

Wspomnienia się rwą, trudno poskładać. Przypomina sobie jeszcze gosposię, Marysię. Uczyła go języka polskiego. A w domu mówili tylko po niemiecku. Pamięta jedyne dwie książki, które stały na półce: Biblię i sagi. Te sagi strasznie go ciekawiły.

Wspomina jeszcze, jak trzymał ojca za rękę i szli do Brudnowa na nabożeństwo.





VI.

Ksiądz Sowa: „Nie mogę pojąć, dlaczego to się stało właśnie tutaj. Gdyby tu jeszcze były jakieś grabieże czy pogromy na ludności polskiej. No, prawda, ucierpiała warstwa elit, oni w większości już nie wrócili z obozów. Mam tu na myśli proboszcza, rejenta, dyrektora szkoły, w ogóle księży z całego dawnego powiatu. Ale nie było palenia miasteczka, nie było masowych mordów. Dlatego to co stało się w 1945 roku jest dla mnie zjawiskiem bardzo... osobliwym. Jak takie mechanizmy mogą działać?”


VII.

18 stycznia 1945 roku rodzina Bekkerów uciekła ze wsi. Ukryli się za Gniewkowem. Wrócili do domu, do Wiktoryna, kiedy minęła ich radziecka armia. Mimo że inni Niemcy wyjeżdżali. Ojciec rzekł: „Nic złego Polakom nie zrobiliśmy”. Najpierw mieszkali u brata Marysi, dawnej gosposi. Po dwóch tygodniach ojciec postanowił: „idziemy do domu”. I tak się stało. A po kilku kolejnych tygodniach przyjechali do Wiktoryna jakiś Rosjanin i Polak z opaską na ramieniu. Zabrali ojca do Niszczewy. Bekker: „Było strasznie zimno. Posadzili go na saniach, jeden siedział z lewej, drugi z prawej strony. Pamiętam, jak odjeżdżał.

A potem kazali nam spakować rzeczy i pogonili nas przez ten wielki śnieg. Krzyczeli na nas jacyś milicjanci, co mieli też takie opaski. Przeszliśmy z trzy kilometry, do tej samej wsi. Tam nas zamknęli na parę dni w szkole. Wieczorem zobaczyliśmy tatę. Podszedł do nas...” – Bekker mówi powstrzymując się od płaczu. – „Ojciec rzucił: «do widzenia». I to był ostatni raz jak go widziałem. Trzymali go w kotłowni z kilkoma innymi Niemcami. Na drugi dzień znikł.

Później słyszeliśmy od naszych polskich sąsiadów, że zawieźli go do młyna w Aleksandrowie. I że brat Marysi pojechał tam i chciał z ojcem rozmawiać. Ojciec jeszcze tam był. Brat Marysi tłumaczył mojej matce, że nie mógł rozmawiać z ojcem, bo go tak bili, że on nie mógł mówić. Że głowę miał taką... I nie mógł niczego wypowiedzieć. Próbowali go wydostać, ale to było niemożliwe.

Brat Marysi przyjechał do młyna jeszcze kilka dni później, ale ojciec już nie żył. Już go nie było. Teraz wiem od jednej Niemki, że tata został zastrzelony nocą z 13 na 14 lutego. To było dla nas wszystko... Tak ciężko...” – Gustaw kręci rozpaczliwie guzikiem od koszuli, pociera bokiem dłoni o czoło. Przesuwa dłońmi po kratowanym stole. Dotyka rękami faktury, wyrzuca bolesne wspomnienia, zdaje się, jakby blat przemienił się w kratkę konfesjonału.

Bekker: „Kiedy nas wypuścili ze szkoły i weszliśmy do Wiktoryna, to w naszym domu był już pan Mamrot. On miał dwie córki i dwóch synów: Stasia i Jasia. Oni nie bili mnie, ale musiałem robić wszystko czego chcieli. "Chodź ty Hitlerze" – mówili do mnie. Musiałem nosić swastykę – z tyłu i z przodu. Parę tygodni tak było”.





VIII.

Ksiądz Sowa: „Pamiętajmy, że od lipca 1944 roku funkcjonowała już namiastka polskiego państwa. Był PKWN, rząd tymczasowy. A więc gwałt na ludności pochodzenia niemieckiego to nie były tylko porachunki sąsiadów z sąsiadami. To się działo w imieniu prawa”.


IX.

Bekker: „Mamrot nie miał dla nas jedzenia. Poszedłem do brata Marysi. Trafialiśmy z jednego gospodarstwa do drugiego – nigdzie nie było żywności. Na koniec zamieszkaliśmy u pana Kruszewskiego, co przyjechał zza Bugu i przejął niemieckie gospodarstwo. Miał wojskowy mundur. Moja matka mówiła do niego: «poruczniku». Był dla mnie jak ojciec. Dobry człowiek.

Koniec końców przyszedł jednak do nas i powiedział, że ma rozkaz, musi nas odstawić do Aleksandrowa. Mówił, że pojedziemy do Niemiec. W Aleksandrowie skoszarowali nas we młynie, zarejestrowali... Nie wiem jak długo, parę tygodni. Gdyby matka podpisała, że chce być Polką – moglibyśmy wrócić do Wiktoryna. Ale ona mi tłumaczyła: nie mogę tego podpisać, jesteśmy Niemcami, Polacy zabili naszego ojca.

Dużo później usłyszałem od jednej pani, że odpowiadałem wtedy matce, że nie chcę iść do tych Szwabów. Myślę, że to prawda. Pan Kruszewski chciał mnie adoptować. Miałem u niego dobrze i chyba nie chciałem wyjechać z matką na Zachód. Później – już w Niemczech – postanowiłem, że zachowam polską pisownię, że nazwisko moje to «Bekker», a nie «Becker»”.


X.

Bekker: „Załadowali nas do towarowego pociągu. Mówili, że wiozą nas na Syberię. Nas ścięło. Ale jak wagon ruszył, to w końcu ktoś wyczytał przez szparę: "Nakło nad Notecią". Wszyscy zaczęli się cieszyć, że jedziemy na Zachód. A potem nas wyładowali i kazali iść przez las. Milicjanci milczeli. Później ujrzałem centralny obóz pracy w Potulicach. Ostrzygli nas, przepuścili przez dezynfekcję, rozdzielili po barakach. Ja trafiłem do takiego dla chłopców, oddzielonego dodatkowymi zasiekami. Matka była osobno. Ale w niedzielę mogliśmy się z mamą i siostrą spotykać. Pamiętam jeszcze plac apelowy. I chłopaka z Berlina – uciekali na wschód przed bombardowaniem razem z dziadkiem. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o Berlinie, że to jest takie duże miasto. Bo co ja znałem? Nieszawę i Aleksandrów... No i żyliśmy tak w tym obozie, leżeliśmy tak na deskach, pod cienkim przykryciem. Cierpieliśmy czując zapach jadła, bo barak obok była kuchnia, a nas ssał głód. Potem – jak mnie przerzucili do majątku – kradłem mleko przeznaczone dla świń. A na zimę znów trafiłem do obozu.

Staliśmy za kolczastymi drutami. Mieliśmy czas dla siebie. Bo nie musztrowali nas przecież cały dzień. Tośmy stali i patrzyli na nasz apelowy plac. A przez plac jechała duża ciemna trumna. Jedni ciągnęli, inni pchali, z tyłu szedł milicjant. No i sunęli przez plac kolejni zmarli, kilku dziennie. Czarny obraz wraca w snach. Do dziś ta czerń przychodzi. Wraca obóz stworzony dla Polaków. Obóz do którego koniec końców sami trafiliśmy”.





XI.

Bekker: „W 1948 roku matka ciężko zachorowała. Ostatecznie pozwolili nam jechać do Niemiec. Skierowali nas do małej wioski w Brandenburgii. Tam milicjant zaprowadził nas do jednej kobiety, ta chciała nas wyrzucić, krzyczała na nas «Polen pack». Na drugi dzień władowali nas do innego mieszkania, a matka poszła na operację. Miała raka. Udało jej się to wszystko przeżyć. Mieszkaliśmy na enerdowskiej wsi. Ja funkcjonowałem w szkole jako "polaczek". Zapragnąłem być Niemcem, więc biłem się z każdym, kto rzucił wyzwisko. Szedłem jak byk, miałem trzynaście lat, ciężko pracowałem, siły nie brakowało. No i dostały ode mnie te niemieckie dzieci” – śmiech.


XII.

Życie Gustawa ruszyło nowym torem. Matura. Próba dostania się na medycynę. Nie pozwolili, skierowali do szkoły wojskowej. Później ucieczka do RFN, kolejna matura, ukończenie medycyny. Kolejne dramaty, decyzje. Żona chciała do NRD, powiedziała, że nie może zostawić grobów bliskich. Wspólny powrót, układanie przyszłości we Wschodnich Niemczech. Życie z rozdartą przeszłością, ale lekkie materialnie – budowane na komunistycznym prestiżu zawodu, na prezentach, talonach, kolejnych przydziałach na samochody.

Życie ociężałe próbą powrotu w przeszłość, kiedy Gustaw w 1966 roku przyjechał do Polski. Zapuścił się w stronę Potulic i zobaczył tę samą wieżę, którą przez tyle lat widział jako więzień obozu. Ujrzał druty kolczaste i ogarnął go paniczny strach. Pomyślał: «Czyżby tu jeszcze ktoś nadal był, czyżby tu jeszcze trzymali Niemców?». Zawrócił gwałtownie swojego wartburga i uciekł. Życie drążone niewypowiedzianym wspomnieniem, czarnym snem, trumną gnaną przez apelowy plac hitlerowskiego lagru obróconego przez Polaków w obóz dla Niemców. Bekker: "Wie pan, ja później... Jak już byłem na emeryturze, to myślałem: gdzie oni tych Niemców wywozili? Coś w środku krzyczało: musisz pojechać tam do Potulic i zobaczyć gdzie oni leżą. Bo w naszym baraku też paru chłopców zmarło. Pamiętam, jednego trupa trzymali w pralni, drugi leżał na korytarzu. A potem ich powieźli w pustkę. To było dla mnie coś... Do dziś nie potrafię się z tym uporać".





XIII.

Ksiądz Sowa: „Nawet jeśli ktoś nosi w sobie blizny tej wojny, to jeśli jest człowiekiem sumienia, jeśli jest chrześcijaninem... Coś muszą znaczyć dla niego słowa: «przebacz nam, bo i my przebaczamy naszym winowajcom». Nie możemy wciąż trwać w nienawiści”.


XIV.

Upadek wschodniego bloku, później wejście Polski do NATO. Bekker zrozumiał, że skoro wrogie do niedawna armie prowadzą wspólne ćwiczenia, to tym bardziej muszą zacząć ze sobą rozmawiać prości ludzie.

Próbował na spotkaniu wypędzonych, ale zrozumiał, że to nie jego duch. Tam powtarzali tylko, co zaginęło, co im odebrano...

W końcu pojechał z żoną do Potulic. Szukał zmarłych. Nie potrafił dotrzeć do prawdy. Zaczął w Niemczech, pisał do gazet, szukał obozowych kolegów. Zorganizował spotkanie – przyjechało około 50 osób. Założyli organizację: Grupa Inicjatywna Centralny Obóz Pracy w Potulicach. Bekker pytał: gdzie leżą zmarli? Jeden wskazał miejsce, inny zaprzeczył. Bekker powtarzał: "Polacy, którzy tam zginęli, mają taki ładny cmentarz, a my nie mamy nic. Musimy coś zrobić". I pojechał znów do Polski. Najpierw ruszył do księdza. Bo Niemcy mu mówili, że w Polsce rządzi ksiądz właśnie. Proboszcz Stanisław Zymuła zapytał na wstępie: "Co pan chce?". Bekker na to: "Wie pan, co ja chcę? Chcę, żeby Niemcy dostali też jakiś mały cmentarz. Dlaczego tylko Polacy mają taki ładny cmentarz, a Niemcy nie?". Proboszcz na to: "No to niech pan przyjdzie do kościoła. Niech pan mówi". Bekker bał się mówić w trakcie Mszy. Nie radził sobie dobrze z językiem polskim. Ale wszedł. Zaczął tłumaczyć, że pragnie postawić zmarłym jakiś krzyż albo kamień... A parafianki siedziały, milczały. Patrzyły mrocznie. Bardzo mrocznie. Bekker widział znów czerń.

Później były znów poszukiwania, rozmowy. Była komisja, odwiedziny żwirowni, gdzie leży część Niemców. W końcu w Potulicach stanął pomnik.

I rozpoczęły się kolejne etapy odkrywania przeszłości, jednostkowych losów, zduszonych wspomnień, krzywdy splątanej z winą. Bo Bekker wcześniej nie mówił o Polsce nikomu – ani rodzinie, ani w pracy. Niemiecki lekarz nie mógł wspominać, że siedział w polskim lagrze.


XV.

Kiedy matka jeszcze żyła, Bekker próbował z nią rozmawiać o obozie. Siedli przy kawie, on poruszył ten temat. Dla matki wspomnienie okazało się zbyt trudne. Wypominała ciężką pracę, mówiła, jak razem z innymi starszymi kobietami ciągnęła w zimie walec. Bekker tłumaczył: "Wiesz mama, Polacy też mieli ciężkie życie. Ty o tym wiesz lepiej niż ja. Ja to musiałem odkryć z prasy, książek, ty to widziałaś. Wiesz ilu Polaków straciło życie przez Niemców...". Matka na to tylko głową kręciła. On tłumaczył: "Lepiej, mama, żebyśmy jakieś pojednanie zrobili". Ale matka nie chciała. Powtarzała tylko, że zabili ojca, a ojciec wielu Polakom czynił Dobro. Bardzo wielu. A więc dlaczego go zabili? I dlaczego tak długo trzeba było siedzieć w Potulicach?

Bekker mówił jeszcze, że on dobrze wspomina Potulice. Że dla niego – dzieciaka – to była swoista szkoła.

Ale pojednanie matki z Polakami nie wyszło.


XVI.

Lepiej poszło w założonej przez Bekkera organizacji. W statucie zapisali, że najważniejsze jest zrozumienie, a nie wzajemne rozliczanie. Działają od sześciu lat. Szukają wsparcia, jeżdżą. Spierają się: "Na jednym z zebrań ktoś do mnie rzucił: «wiesz pan co, Bekker? Starczy już gadki o pojednaniu. My musimy z Polakami trochę inaczej rozmawiać». Pokazał mi wypis z księgi wieczystej. Powtarzał: «Wiesz pan, pojednanie to jest jedno, a ja chcę swojej ziemi». Inna pani mówiła mi z kolei: «Ja wiem, Bekker, że nie lubisz takich słów, ale ja będę walczyć. Teraz Polska jest w Unii Europejskiej i musimy się rozliczyć. Chcę odzyskać majątek rodziców». No i byli też tacy Niemcy, którzy, kiedy omawialiśmy sprawy pomnika, mówili: «Panie Bekker, my tam musimy coś innego napisać». Ja perswadowałem: «Tak nie można, my musimy z Polakami rozmawiać, wspólnie ustalić». Na to jeden pan rzucił: «Jak my dobrze zapłacimy, to będzie stać na tym pomniku co my chcemy. I odszkodowania też trzeba wyrwać, teraz można próbować w Hadze». Inni zaczęli go karcić. Najechał na niego ksiądz proboszcz, mój zastępca. Mówił: "w naszym związku nie rozmawiamy na takie tematy. Nas interesuje Dobro. Pojednanie. A nie jakieś tam odszkodowania».

Ale większość ludzi ze związku myśli jak ja. Polacy przeżyli bardzo ciężkie czasy. Niemcy przeżyli ciężkie czasy. Koniec. Musimy iść do przodu”.


XVII.

Ksiądz Sowa: „To jest fragment większej całości. To jest wielka mozaika... Zło, bestialstwo: czy w wykonaniu polskim czy w wykonaniu niemieckim jest jednakowo godne potępienia. I ten pomnik, który tu stanie, ma być pro memoria, ma być przestrogą przed złem. Ma mówić o tym, że jeśli człowiek czy to w imię religii, ideologii czy interesów posunie się za daleko, to zacznie nieść krzywdę. I że może się to skończyć nowym Oświęcimiem czy nowym pogromem... Żyjemy w świecie, który dostarcza nam takich faktów. Skutki II wojny światowej trwają nadal”.


XVIII.

Gustaw Bekker idzie przez Nieszawę. Mija uśpiony ryneczek z jedyną knajpą, idzie przez puste, wymęczone upałem uliczki. W zaułkach widzi tylko zagubione uczestniczki letniego pleneru malarskiego. Zagląda w podwórka, obserwuje młodego mężczyznę, siedzącego w wannie na dziedzińcu, polewanego przez żonę wodą z garnka. Patrzy na samotne psy. Sunie przez skwar. Kręci głową, wspomina: „Nasz ojciec był dobrym człowiekiem. Polacy namawiali go podczas imienin, żeby został sołtysem. On nie chciał, bo był bardzo religijny. Matka wspominała zawsze: «Polacy go tak wrobili. Wziął tę funkcję, a potem go powieźli do młyna». Nie wiem, jak było. Mamie tłumaczyłem, że tatę zabili inni Polacy, nie nasi sąsiedzi. Ona na to, że sąsiedzi nie zdołali go wydostać z Aleksandrowa. I to prawda. Ale oni chyba nie byli w stanie pomóc. Poza tym bali się. Jakby zaczęli mówić o dobrym Niemcu, to może ich samych by potem władowali do Wisły? Tłumaczę sobie, że musiał w nich tkwić ten strach”.

Gustaw dochodzi do rzeki, staje na bulwarze. Patrzy na pomnik Józefa Piłsudskiego. Podchodzi do Wisły. Zaczyna mówić o projektowanym monumencie. O tym, że są pomysły kolejnych pomników, że ktoś mówił, że jak tu wszystko dobrze pójdzie, to można by i w Aleksandrowie wmurować tablicę. Bekker: „Nie można stawiać wszędzie monumentów. Postawmy pomnik na bulwarze. Dla wszystkich z nieszawskiego powiatu”.





XIX.

Ksiądz Sowa: „Chcemy, żeby pomnik przedstawiał rozdartą u dołu kartkę, która od góry zaczyna się zrastać... Polscy biskupi 18 listopada 65 roku napisali orędzie ze znamiennymi słowami: «przebaczamy i prosimy o przebaczenie». My znamy wagę tych słów bo pamiętamy, jaka burza się rozpętała w PRL-u, kiedy oskarżono prymasa i episkopat polski o zdradę narodową. Chcemy działać w tym samym duchu i dobrze, że na tym pomniku będzie to motto. Po dwóch brzegach tej rozdartej kartki będą napisy: niewinnym ofiarom niemieckim i polskim, które zginęły w latach 39 – 45. W języku polskim i w języku niemieckim. Całość będzie osadzona na takim cokole, w którym... To już był taki mój pomysł, muszę tu się pochwalić, aby była specjalna urna z ziemią z tych miejsc, które w jakimś sensie były świadkami. Bo to są właściwie jedyni niemi świadkowie. Pan Bekker troszkę to sprowokował. Mówił, że chciałby na pamiątkę garstkę ziemi z Wiktoryna, gdzie urodził się jego ojciec. Więc ja pomyślałem, że w takim razie do urny należałoby również włożyć ziemię z tych miejsc, w których się polała krew Polaków zamordowanych przez Niemców. I że ta urna będzie takim jakby materialnym znakiem łączności między tymi pokoleniami, między tym co odeszło i co się dokonuje”.


XX.

Gustaw Bekker idzie przez Wiktoryn. Patrzy na krzyżówkę. W lewo – tragiczna trasa, którą powiedli ojca na śmierć. W prawo – droga na Brudnowo, ta sama, którą ojciec chadzał z Gustawem do ewangelickiego kościoła. Pokazuje, gdzie mieszkał sąsiad Głowacki, gdzie stał wiatrak... Zatrzymuje miejscowych, zaczyna rozmawiać.

- Państwo tutaj długo mieszkacie?
- Parę lat będzie. Z dwadzieścia siedem.
- Oj, to niedługo. A wiecie państwo co? Ja z Wiktoryna jestem. Mieszkałem tam, gdzie teraz pani Niemczewska z domu Mamrot żyje.
- A czy to nie pan kilkanaście lat temu tutaj przyjeżdżał i robił zdjęcia?
- Tak, to ja byłem.
- Wtedy tu buraki rosły, pamiętam, przerwałyśmy pracę...
- To była pani? To pani była przy tym, jak zaszedłem do pani Niemczewskiej! Jak nie chciała ze mną gadać z początku. Pracowała tylko, milczała. A pani stała i się na mnie patrzyła. Ja tłumaczyłem, że się tu urodziłem. Że jestem Bekker. Niemczewska na to: «Niemcy przyjadą, pokażą co do nich należało, wszystko zabrać zechcą. A ilu oni naszych zamordowali to nie mówią». Pamięta to pani? A teraz ona mówi do mnie: «Guciu». Obrazi się, jak do niej nie zajdę. Teraz jest wszystko w porządku.
- Pamiętam wszystko. Mam nawet zdjęcie. Przysłał pan potem fotkę, jak robimy przy burakach.
- A teraz co ona robi? Pani Niemczewska?
- Ma chorych synów...
- Tak, tak. Wiem...
- Mąż jej już też nie żyje... - Ja, ja... I macie teraz nową sołtyskę, tak? W porządku jest?
- Co tam sołtyska? Ani nie zaszkodzi ani nie pomoże. Swoje tam ułatwi, co ma do ułatwienia...
- A przyjeżdżają tu jeszcze jacyś Niemcy, jak ja?
- Nie. Ze dwa lata temu było tylko jakieś starsze małżeństwo z Anglii. Nie mówili po polsku.
- A oni byli z Wiktoryna?
- Nie, nie. Przejezdne tylko. Turyści. Częstochowa, Kraków...


XXI.

Ksiądz Sowa: Daleki jestem od gloryfikowania Niemców, od ich usprawiedliwiania. Nigdy tego nie zrobię. Nie mam w tym żadnego interesu, nie mam żadnej korzyści materialnej ani jakiejkolwiek innej. Uważam po prostu, że jest to nasza powinność. Ludzi wiary, ludzi sumienia i uczciwych Polaków. No bo zbrodnia była. Ona dalej istnieje. Trzeba o niej mówić. Tym bardziej teraz, kiedy wszystko wokół jest tak rozmazywane, tonie w paplaninie. W zeszłym roku w dniu 1 września nigdzie nie usłyszałem w mediach wzmianki o rocznicy wybuchu wojny. Żeby jakikolwiek program, żeby... Znalazłem tylko gadkę-szmatkę: o wszystkim i o niczym. Czuję, że coś jest nie tak. A skoro jest coś złego, to trzeba z tym walczyć.


XXII.

Bekker depcze ciepły asfalt. Idzie do pani Niemczewskiej. Po drodze wspomina znów obóz, opowiada, że odwiedził ponownie Potulice w 1997 roku. Ujrzał zakład karny. Mówi: „Rozmawiałem z dyrektorem. Poszedłem z nim zobaczyć, gdzie był mój barak. Kuchnia do dziś stoi na tym samym miejscu co dla nas 50 lat temu. Ja mówiłem dyrektorowi: «A wie pan co? Tam był karcer». On zaczął zaprzeczać. Twierdził, że karceru dla Niemców nie było. To ja powiedziałem: «Panie dyrektorze, a możemy to zobaczyć?» On zadzwonił, przyszedł jakiś oficer. Weszliśmy do piwnicy. Jeden Niemiec z Hamburga wspominał, że musiał tam stać w wodzie po szyję. Obejrzałem z dyrektorem karcer i pomyślałem, że to nie do końca prawda. Bo dla mnie woda po pas sięgała. Ale potem zrozumiałem, że przecież, jak go wtedy trzymali w karcerze, to on był niższy, to był przecież jeszcze dzieciak. Zobaczyłem z dyrektorem inną jeszcze celę. Ale nie potrafię o niej mówić...

Dyrektor mi potem dziękował, powiedział, że teraz trochę inaczej będzie na ten «domek» patrzył. A ja potem stałem i myślałem, że to, że znowu siedzą tu Polacy, to jest tragedia tego obozu. To źle, że polski rząd zostawił to więzienie. Lepiej dla wszystkich byłoby je zniszczyć. Oszczędzić jakiś barak jako pamiątkę historyczną. Ku czci polskich więźniów. No i jakąś małą izbę pamięci też dla nas. Bardzo bym o to prosił”.

XXIII.

Ksiądz Sowa: „Podszedł do mnie rybak. Ten, którego koleżanki z klasy tak parszywie potraktowały, kiedy zaczęła się okupacja. Zaczął mówić, że kiedy zobaczył ich ciała pływające w Wiśle, to nie czuł satysfakcji. A ja mu na to, że moja misja kończy się. Że my już dokonaliśmy tego, co mieliśmy dokonać. Że teraz czas dla innych”.


XXIV.

Gustaw wita się z drobniutką starowinką. Pochyla się, pani Niemczykowa wiesza mu się na szyi. Skarży się na zdrowie, na to, że żyto się wyłożyło, że z pracą ciężko. Że ktoś za zboże nie płaci. Pyta, czy Gustaw był na ewangelickim cmentarzu. Bekker opowiada o uroczystości. Mówi, że rzucą wieńce na wodę. Że czuje, że będzie ładne święto.





XXV.

Ksiądz Sowa: „Cieszę się, że właśnie na tym etapie włączyły się władze samorządowe, które podczas wcześniejszych prób, w trakcie mszy pojednania... No owszem, nie sprzeciwiały się, ale nie udzieliły nam jawnego poparcia. Teraz mówią: «myśmy księdza popierali». Ale czynnie nas nie wspomogły. Ksiądz Pawłowski i ja sami wzięliśmy na siebie ryzyko tego, jak zareaguje środowisko, kiedy te rzeczy się ujawni.


XXVI.

Gustaw Bekker: Moje wnuczki mówią, że przyjadą ze mną 29 sierpnia do Nieszawy i wezmą udział w uroczystościach. No, najmłodsza nie może, ma dopiero trzy lata. Ale starsza powiedziała, że chce posadzić drzewko.

Ksiądz Sowa stwierdził, że jak drzewko, to tylko dąb piramidalny. Ja nie wiedziałem co to takiego. Wróciłem do Niemiec, spytałem syna: «wiesz, co to jest dąb piramidalny?». On jest leśniczym. Powiedział, że wie, że takie drzewko kosztuje 100 euro. Ja się przestraszyłem – za taki mały dąb takie duże pieniądze. Ale syn znalazł sponsora.

No i żeby ksiądz Sowa był zadowolony – bo według niego jest to drzewo dostojne, o pięknej koronie i w tradycji uważane za święte - posadzimy dąb piramidalny. Będzie i wnuczka i syn i synowa. Musimy jeszcze znaleźć dziecko z polskiej strony, najlepiej żeby było w mundurze harcerskim. Zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie. Jak nam się uda ten dąb posadzić, to dzieci będą szczęśliwe. A my – starsi – będziemy mogli cichutko wrócić do Niemiec i spokojnie patrzeć w przyszłość”.



*




reportaż powstał na zamówienie -tygodnika powszechnego-, gdzie był też po raz pierwszy publikowany

JESIEŃ 2004  str. 1


reportaż  strona główna 

wędrowiec © dziennikarze wędrowni