|
Susza
jan sebastian rabie
|
rycina, zuzanna morawiecka |
Wysokie słupy kurzu przesuwają się po brązowym klepisku ziemi. Korzonki wypalonej trawy czekają na deszcz; spragniona zielonej miłości niezmierzona, sucha przestrzeń rozciąga się bezkreśnie aż po horyzont. Równo wykreślona linia kolejowa wystrzela z blasku południowego słońca tam, gdzie nadejdzie aksamitnie chłodna, gwiaździsta noc. Krajobraz jest krajobrazem suszy. Maleńcy jak dwa ziarnka piasku, biały i czarny budują ścianę. Cztery ściany. Potem dach. Dom.
Czarny nosi kamienne bloki, a biały układa je w ściany. Biały stoi wewnątrz, gdzie jest odrobina cienia. Mówi:
- Ty musisz pracować na zewnątrz. Twoja skóra jest czarna, lepiej znosisz słońce niż ja.
Czarny śmieje się z błysku swoich mięśni w słońcu. Sto lat temu jego przodkowie zbierali ciemne żniwa swoimi włóczniami i żądza czarnego słońca wypełniała ich kończyny, schwytane w tańcu Ngoma. Teraz czarny śmieje się, aż zaczyna się marszczyć.
- Dlaczego zawsze mówisz o mojej czarnej skórze? – pyta.
- Jesteś przeklęty – mówi biały. – Dawno temu mój Bóg
przeklął cię ciemnością.
- Twój Bóg jest biały – broni się zdenerwowany czarny – Twój Bóg kłamie! Słońce mnie kocha i boję się nocy!
Biały w zamyśleniu mówi dalej:
- Dawno temu przybyli przez morze moi przodkowie.
Przybyli z daleka, w białych okrętach wysokich jak drzewa, a na lądzie zbudowali wozy, które przykryli żaglami ze swych okrętów. Daleko, daleko wędrowali i szeroko rozsypywali popiół ze swych ognisk po tym wielkim i barbarzyńskim kraju. Lecz teraz ich dzieci są zmęczone, chcemy budować domy i was, czarnych, uczyć jak z nami żyć. Najwyższy czas, nawet jeśli wasze skóry na zawsze pozostaną czarne...
Czarny go pociesza:
- A moi przodkowie ochrzcili swoje włócznie we krwi twoich i zobaczyli, że jest czerwona, tak jak nasza.
- Czas żebyś zapomniał o krwawej przeszłości – mówi biały ze smutkiem – chodź, musisz nauczyć się ze mną pracować. Musimy zbudować ten dom!
- Przyszedłeś mnie nauczyć, że Bóg jest biały i że muszę dla białego zbudować dom? – czarny stoi z założonymi rękami.
- Czarnuch! – krzyczy biały – Czy ty nigdy nic nie zrozumiesz! Rób co ci każę!
- Tak, szefie – mruczy czarny.
Czarny nosi kamienne bloki, a biały układa je w ściany. Czyni ściany mocnymi. Słońce praży niemiłosiernie. Daleko, jak jedyne drzewo w wysuszonej okolicy, po drgającym horyzoncie przesuwa się wysoki słup kurzu.
- Cholerny upał! – wścieka się biały – gdyby tak popadało.
Zdenerwowany ociera pot z czoła i prostuje się, żeby znów powiedzieć:
- Twoi przodkowie nie żyją. Czas, żebyś zapomniał.
Czarny patrzy na niego milcząco, a jego oczy mówią: twoi przodkowie także nie żyją. Jesteśmy tu sami.
Sami w suchej i opuszczonej krainie, biały i czarny budują dom. Nie rozmawiają. Budują cztery ściany, a potem dach. Czarny pracuje na zewnątrz w słońcu, a biały wewnątrz, w cieniu. Teraz czarny widzi jedynie głowę i barki białego. Kładą dach.
- Szefie – czarny pyta w końcu – czemu twój dom nie ma drzwi i okien?
Biały posmutniał.
- Tego także nie potrafisz zrozumieć – mówi miękko. – Dawno temu w innym kraju moi przodkowie budowali mury, aby bronić się przed morzem. Grube, wodoszczelne mury. Dlatego mój dom nie posiada drzwi i okien.
- Ale tu nie ma powodzi! – wykrzykuje czarny – piasek jest suchy jak czaszka!
Ty jesteś tym morzem, myśli biały, nie mówiąc nic więcej.
Kładą dach. Przybijają ostatnią deskę, ostatni kawałek blachy falistej; czarny na zewnątrz, biały wewnątrz. Teraz czarny nie widzi już białego.
- Szefie! – krzyczy, ale nie słyszy odpowiedzi.
Inkoos nie może się wydostać, myśli ze strachem, nie widzi nieba, ani czy jest dzień czy noc. Inkoos umrze w swoim domu!
Czarny wali pięściami w dom i krzyczy:
- Ale szefie, nigdy tu nie przyjdzie powódź? Nigdy nie będzie tu padać przez czterdzieści dni i nocy, jak w Księdze twojego białego Boga!
nie słyszy odpowiedzi i krzyczy:
- Wyjdź, szefie!
Z pięściami uniesionymi, jakby znowu chciał łomotać, czarny spogląda wściekły na niebo bez żadnej chmurki i dookoła siebie na horyzont, gdzie trąbki powietrzne ciepło-czerwonego kurzu tańczą przerażający taniec Ngoma suszy.
Potem czarny, przestraszony i opuszczony, bąka:
- Wyjdź, szefie... Wyjdź do mnie...
*
opowiadanie z tomu "Dwadzieścia jeden"
tłumaczenie z języka afrikaans: zuzanna morawiecka
© rabie, jan: "Versamelverhale", Human & Rousseau, Kaapstad - Pretoria - Johannesburg, 1980
|