lato'05
str. 1



Bliny

magda skawińska


  ilustracja, magda budzyńska


Nikt tak dobrze nie je jak Rosjanie. Skąd to wiem, skoro nigdy nie byłam w Rosji? Od Czechowa, Gogola, Tołstoja, Turgieniewa... Zawsze kiedy w książce pojawia się opis posiłku czytam go dwa razy. Przed oczami pojawiają się pełne półmiski, próbuję sobie wyobrazić zapach potraw. Zabiegi te zawsze dają ten sam efekt, dostaję niekontrolowanego ślinotoku.

Dla przykładu z „Martwych dusz” Gogola: "Podjechawszy pod szynk Czyczykow kazał zatrzymać z dwóch powodów: z jednej strony, żeby dać wytchnąć koniom, a z drugiej strony, żeby i samemu trochę podjeść i pokrzepić się. Autor musi się przyznać, że bardzo zazdrości apetytu i żołądka ludziom tego rodzaju. Nic go nie obchodzą wszyscy ci wielcy panowie mieszkający w Petersburgu i Moskwie, spędzający czas na obmyślaniu, co by zjeść jutro i jaki by obiad zadysponować na pojutrze, i siadający do tego obiadu nie inaczej, jak połknąwszy przedtem pigułki, połykający ostrygi, pająki morskie i inne cuda, a potem wyjeżdżający do Karlsbadu albo na Kaukaz. Nie, ci panowie nigdy w nim nie wzbudzali zazdrości. Ale panowie średniozamożni, ci co to na jednej stacji zażądają wędliny, na drugiej prosiaka, na trzeciej zjedzą kawałek jesiotra albo jakąś przysmażaną kiełbasę z cebulką, a później, jak gdyby nigdy nic, siadają do stołu o każdym czasie i czeczuży rosół z miętusami i mleczami syczy i trzeszczy im w zębach, zagryzany pasztecikiem albo kulebiakiem nadziewanym sumem, tak że aż przejmuje apetyt - otóż ci panowie istotnie korzystają z godnych zazdrości darów nieba!" Kilka akapitów dalej Czyczykow zjada pieczonego prosiaka z chrzanem i śmietaną.

Moje wyprawy do kuchni zazwyczaj kończą się fiaskiem. Wszystko co zjem po odłożeniu lektury nie bardzo mi smakuje. Z wieprzowiny mogę znaleźć ewentualnie wędliny robione według nowych, zachodnich receptur pełne polepszaczy, konserwantów, wzbogacone glutaminianem sodu. Jesiotra nie znajdę w swojej lodówce nigdy. Co najwyżej ulubionego suma, karpia, albo sandacza. No i oczywiście śledzie. I dobrze. Lubię ryby, a na dodatek mam nadzieję, że jeszcze nie wymyślili czym je "poprawić" od środka. Przepisów na śledzie znam kilka. Są świetne jako zakąski, ale lubię je jeść ot tak po prostu z ziemniakami na obiad. Szczególnie te w śmietanie. Z cebulką i winnym jabłkiem. Ale można dodać zamiast jabłka zielony groszek z puszki, a na wierzch śmietanowej "pierzynki" pokrojone w grubą kostkę jajka na twardo. Trzeba oczywiście przyprawić śmietanę solą i odrobiną cukru. Można dodać łyżkę majonezu. Do takich śledzi ziemniaki ugotowane w mundurkach i masło.

Ale nie o śledziach chciałam, a przynajmniej nie o śledziach w roli głównej. Tylko o blinach. Pamiętam jak pewnej jesieni mieli nas odwiedzić znajomi. Postanowiłam, że jedzenie będzie po rosyjsku, bo chłody już przyszły, a nic nie rozgrzewa tak jak wódeczka. A jak wódeczka, to zakąska. Rosyjska zakuska. Wymyśliłam, że będą śledzie w wielu rodzajach i bliny z dodatkami. Na kawior oczywiście nie miałam co liczyć. Za drogi. Kupiłam więc znacznie tańszą ikrę ryby z Morza Północnego. Nie mierzyć się jej w smaku z kawiorem, ale nawet się sprawdziła. Do blinów roztopione masło, kwaśna śmietana, posiekane jajko, wędzony łosoś, szczypiorek, cebulka, koperek, cytryna. Wszystko w osobnych naczyniach. Obok w krysztale, na kostkach lodu, naczynie z ikrą. Na środku stołu miejsce na talerz z blinami. Elegancko. Wódka się mrozi. Piec huczy i z zapałem oddaje ciepło.

Wchodzą znajomi. Rozglądają się, ponieważ nigdy wcześniej u nas nie byli. Jestem nawet trochę spłoszona, bo wiem, że dom nie wygląda okazale, i to czy owo trzeba by naprawić, dokończyć. Znajomi nie potwierdzają obaw. Chwalą intensywnie niebieskie ściany, piec. Wrażenie robi drabina na stryszek. Miło jak u cioci na imieninach. Zapraszam do stołu, a w tym momencie A. podaje Maćkowi butelkę wina. Konsternacja, nie ostatnia tego wieczoru, niestety. Czerwone, francuskie wino, nijak nie podchodzi pod śledzia. Maciek proponuje wódeczkę. Przyjemnie wygląda oszroniona butelka. Zachęcam. Niestety kiwanie głowami, znajomi pozostają przy winie. Trochę przykro, lecz cóż. Idę smażyć bliny. Drożdżowe ciasto przygotowałam wcześniej. Do przyjścia gości rosło sobie w misce przykryte ściereczką. Po kilku minutach ustawiam na stole górę małych placuszków. Wszyscy sięgają po bliny i na własnych talerzach komponują dodatki. Zjadają, a ja bez skutku czekam na słowa zachwytu. Smak moich blinów przechodzi bez echa. Gryzę placek. Zamieram. Jest twardy jak fundament pod naszym domem. O przyczynie dowiem się dużo, dużo później. Wieczór zszedł na rozmowach. 3/4 litra wódki "Balszoj" wlaliśmy w siebie z Maćkiem. Resztę betonowych blinów zjadły następnego dnia psy.


Teraz przepis na bliny* i informacja o tym co się okazało:

100 g mąki pszennej
150 g mąki gryczanej (do kupienia w sklepach ze zdrową żywnością, ale uwaga: jest droga
10 g drożdży
40 g roztopionego masła
1/5 szklanki ciepłego mleka
łyżeczka cukru
1 jajo
sól
olej do smażenia

Drożdże utrzeć z cukrem, dodać łyżkę mąki i tyle ciepłego mleka, żeby miało gęstość śmietany, odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Wymieszać mąkę pszenną, gryczaną i sól, dodać rozczyn drożdżowy, żółtko (Ja dałam całe jajo, dlatego wyszedł beton. Nigdy już nie powtórzyłam tego błędu. Osobno żółtko i piana z białek powodują, że placuszek rozpływa się w ustach), roztopione masło i ciepłe mleko. Wyrobić luźne ciasto, odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Kiedy podwoi swoją objętość, zamieszać, by opadło, i zaczekać, aż wyrośnie jeszcze raz. Dodać białko ubite na sztywną pianę. Na gorącej patelni smażyć małe placuszki i podawać z dodatkami, jak w tekście.


* Przepis na cztery osoby.




strona główna

© dziennikarze wędrowni