|
Zapiski z nocnych dyżurów
fragmenty
jacek baczak, tekst maciej skawiński, zdjęcia
anna dorota morawiecka, ilustracje
      Gdy długo nie masz nocnych dyżurów i wracasz na nie po
kilkutygodniowej przerwie, musisz nauczyć się od nowa wszystkich nocnych
dźwięków tych korytarzy i pokoi. Jakbyś czytał raz jeszcze zapomnianą już
książkę - gdy słyszysz głuche uderzenia o ścianę rąk mężczyzny z „piątki”,
krzyki i jęki siwiutkiego dziadka z „jedynki”, metaliczne uderzenia kaczek i
basenów kładzionych na krzesłach koło łóżek, krótki szum wody w umywalkach.
Stojąc w korytarzu, po dźwięku skrzypiących drzwi poznajesz, kto wychodzi z
pokoju. Roznosisz jeszcze herbatę, poprawiasz zsunięte kołdry, wracasz w ciepły
krąg światła lampki na biurku w dyżurce pielęgniarskiej.
Bronisz się przed ciszą i ciemnością. Przed wiatrem i snem
tych ludzi w pokojach. Przed ciśnieniem świadomości, która, jakby niepewna
siebie, zaczyna tracić kontrolę nad ścieżkami, którymi biegnie. Bronisz się, bo
dla ciebie długa, nocna cisza oznacza niepokój, niewiadome. Oznacza zbyt
jaskrawy widok własnego lęku, bezsilności i świadomości. A jednak czekasz na te
długie godziny ciszy, gdy możesz powoływać do bycia rzeczy i zapachy, o których
zapomniałeś, że istnieją w tobie.
      I widzisz obrazy, które teraz wylewają się na papier, ukryte
głęboko i nie istniejące - za dnia.
* * *
      Ich świat gwałtownie się zawężył, skurczył. Dlatego dla pani
z „szóstki” sprawą ważną jest, jak leży ściereczka, jak wysoko podniesiony jest
podgłówek, do ilu centymetrów od framugi odsłonięte są firanki. Czy wewnętrzna
okiennica jest otwarta do końca, czy aby na pewno dotyka ściany. Te szczegóły
urastają do rangi rzeczy decydujących w dużej części o harmonii tego świata.
Jeśli coś jest nie tak, przychodzę wezwany dzwonkiem i z gestykulacji
wnioskuję, co poprawić. Ta babcia leży od kilku lat naprzeciwko okna i te kilka
centymetrów przysłoniętych okiennicą ogranicza jej widok nieba i chmur. Tego
skrawka chmur, w który codziennie się wpatruje. Zza tego szaro-błękitnego
witrażu spłynie na nią biała opończa snu. Wejdzie w nią, by sprawować sakrament
milczenia na swoich dawno nie widzianych zagonach i grządkach, polach i
ścieżkach. By chodzić w procesjach z jesienią.
* * *
|
      Często odchodzili nad świtem. Zostawały zimne i sztywne
ciała, które rano znosiliśmy do prosektorium. Ciała, wobec których odczuwałem
winę, do których często mówiłem szeptem, myjąc je w kostnicy. Ale też czułem
ich obcość. Podwiązywałem szczęki, zamykałem powieki, zakrywałem białymi
prześcieradłami te naraz wygładzone twarze. Wkładałem spodnie, zapinałem
koszule na piersi, z której jeszcze czasem w krótkim charczeniu ulatywały
resztki powietrza. Zawijałem te ciała, aż stawały się jakimiś pakunkami,
tłumokami - gotowymi do wrzucenia w gardziel ziemi na przetrawienie w
wielkiej, nie kończącej się przemianie.
W której ja też byłem pojedynczym
punktem. |
      Jedni krzyczeli przez kilka nocy, by następnej zamilknąć,
inni zasypiali cicho po obiedzie. I gdy przychodziliśmy z czystą pościelą
„przewijać”, posadzić na krześle - braliśmy w ramiona już nieboszczyka.
Umierali nagle i bez krzyku jak zgaszona świeca. Myłem łóżko, potem półkę,
zbierałem jakieś resztki jedzenia, książeczki do nabożeństwa, papierki po
cukierkach, święte obrazki, jeden pantofel, grzebień - i gdy rodzina nie
chciała tych rzeczy, schodziłem do piwnicy i patrzyłem, jak żar pieca pochłania
to wszystko, co tak wiele lub niewiele mówiło o nich. Czasem zostawiałem sobie
tylko jedno, zniszczone, pomięte zdjęcie, które chowałem. I często wiele
miesięcy później odnajdywałem je wśród papierzysk. Oglądałem jakieś podwórko,
rodzinę usadzoną na ławce pod drewnianą ścianą, uśmiechy, psa leżącego u nóg,
gruszę w tle. Te fragmenty światów zobaczone i zachowane przez nich w pamięci
już nie istniały, mimo że stało jeszcze może to drzewo i ten dom. Wpatrzony w
kawałek papieru próbowałem to zrozumieć.
* * *
Stałem nieruchomo pod drzwiami w półmroku korytarza,
słuchając nocnych majaczeń. Rozmów z nieobecnymi. Żalów i jęków. Głośnego
stękania, gdy mocz pluskał oddawany do przenośnych, plastikowych sedesów.
Niezgrabnego, powolnego szurania w kierunku łóżka. Cichych płaczów.
Niesamowitych modlitw, skróconych i pomieszanych przez pamięć. Narzekań, że
znowu okradli. Przywoływania córek i synów.
      Stałem tak pod drzwiami zmartwiały i nieruchomy. W
korytarzu panowała cisza. Lampa oświetlała dwa rzędy drzwi. Wreszcie
odchodziłem z milczeniem, które powoli we mnie narastało, w kierunku dyżurki.
      W nocy chłodne powietrze wkradało się przez uchylone okna.
Znaczenie wszystkiego wydawało się rozrastać i przekształcać. Dążyć w głąb, ku
zniszczeniu oczywistości. W kubłach z wodą rozkładały się w pianie drobiny
życia. Kobiety majaczyły, mówiły same do siebie, coraz bliższe ostatniej
godziny. Rzeczy zdawały się niszczeć od środka. Rozkładać się pod plamami
szarej pleśni, siateczką pęknięć, popiołem drgającym w powietrzu. W lodowatych
podmuchach wiatru.
      Było to pogrążanie się w sobie. Podążanie za każdym
skojarzeniem. Budowanie wizji z każdego obrazu, na którym znieruchomiał wzrok.
Wyciąganie z wnętrzności zapomnianych wątków i poddawanie się zapachom. Było to
przemożne działanie ciszy. Potęgującej każdy ruch palców do gestów Demiurga.
Idąc za tym gestem można było stanąć w środku korytarza i zacząć opowiadać
fragment nieistniejącego świata. By przerwać opowieść dla kawałka pejzażu,
który wyłonił się z mgły za oknem rozświetlonej brudnym pomarańczem latarni.
      Czuło się napiętą, nieokreśloną błonę znaczenia oblepiającą
wszystko. Czuło się, że za jej cienką powłoką istnieje o wiele mocniej niż
przypuszczamy - cisza, ciemność, bezruch i zimno. Było to wyraźne i oczywiste.
Myśl ślizgała się po tej błonie, zafascynowana potężną nieruchomością za nią.
* * *
Dzisiaj zmarła Kasia. Gdy przed piątą rano przewijałem ją,
oddychała jak zwykle ciężko, ale oczy miała nieruchome, wpatrzone gdzieś
daleko. Nic nie szeptała, niczego nie chciała. Przed szóstą zmarła. Gdy z
zapalonym papierosem zbierałem się powoli do szatni, zrozumiałem, o co jej
chodziło w nocy.
      Stukała co chwilę drabinką. Krzyczała cicho, gdy
przechodziłem. Kiedy stawałem nad Jej łóżkiem, coś jakby chciała mi pokazać,
ale sama nie była tego pewna.
      Wodziła ręką po kołdrze, poduszce, półce. Sprawdzałem, czy
ma sucho, czy dobrze leży, czy ma herbatę, drabinkę koło ręki, poduszkę tak jak
lubi. Wszystko było w porządku. A jednak czegoś chciała.
      Usiadłem na łóżku, wziąłem jej dłoń w swoje ręce. Leżała bez
ruchu spokojniejsza, z półprzymkniętymi powiekami. Po kilku minutach
odchodziłem, a gdy wołała - przychodziłem i siadałem znowu.
      Rano zrozumiałem, że to był strach. Nie chciała być sama.
Nie chciała zgasnąć tak po cichu, niedostrzegalnie w ciemnej sali wypełnionej
ciężkimi oddechami innych kobiet.
Zostało puste łóżko. I mimo że już wkrótce leżała na nim
inna babcia, mówiliśmy długo: łóżko Kasi.
* * *
Wchodziłem w ciszę i nieruchomość piwnicy. Zastygałem,
chcąc zobaczyć wielką przestrzeń na płótnach. Widziałem rozległe, wielkie
płaskowyże, po których przemykały szybko cienie pojedynczych chmur. Gdzie było
inne niż w dolinach światło. Monotonne równiny pod ruchomym, broczącym
niepokojem niebem. Czarne góry o pustych dolinach i nieruchomych, srebrnych
taflach jezior.
      Gubiłem się w tych nieprawdziwych światach. I zamykałem się
w patrzeniu na odbicia chmur w kałużach między kamieniami a śniegiem. Trwałem
nad pęknięciami farby, nad każdą jej szorstkością. Napięcie i żal pojawiały
się, gdy wracałem do źródła, do jesiennych lasów i nieba. Do ścieżek wydeptanych
w wysokiej, żółtej trawie, pełnych ostrego i zimnego światła.
Ładunek wyobraźni był czymś niestałym. Zwykłe słowa i gesty
były tylko punktem, murem, próbą oznaczenia. Po ich przejściu stawało się na
rozdrożu. Nad czeluścią pełną obrazów nieoznaczonych i nie znaczących. Pyłki
wirujące w powietrzu stawały się ważne. Na podobieństwo Demokrytowego objawienia
kropla osiągała wartość absolutną. Tak zobaczona przestrzeń miała się znaleźć
na płótnach.
* * *
Obserwowałem z okna kuchenki, jak pracownik z firmy
pogrzebowej niedbale stoi i pali papierosa. W brudnych dżinsach, z brzydką
twarzą i ramionami osiłka. Wziął od kierowcy czarnej limuzyny reklamówkę z
ubraniem i wszedł do kostnicy.
Powoli, niemal automatycznie zmywając talerze w strumieniu
ciepłej wody, myślałem o tych ludziach, zjawiających się niedługo po czyimś
zgonie. Skończyłem. Zakręciłem wodę, wytarłem blaty i ręce. Zerknąłem przez
okno. Stał przed drzwiami kostnicy paląc. Włożył rękawice z folii, zdusił
niedopałek i założył na nos i usta ręcznik. Wszedł z powrotem do środka.
Patrzyłem jeszcze chwilę w biały prostokąt drzwi. Odwróciłem się od okna,
wziąłem nóż i zbiegłem na dół. Uchyliłem drzwi kostnicy i zamknąłem za sobą.
Brzęczenie dziesiątek much, klnięcie osiłka i odór rozkładającego się ciała
zatrzymały mnie w miejscu.
      Naciąłem buty w piętach, żebyśmy mogli założyć je na stopy.
Pomogłem rozcinać marynarkę na dwie części i naciągać ją z dwóch stron na
ramiona. Ubraliśmy zwłoki z wierzchu, niedokładnie. Nie dało się inaczej. Ciało
zaczynało miejscami przechodzić w stan półpłynny. Przy każdym gwałtowniejszym
poruszeniu płyn nieokreślonej, ciepłej barwy lał się z napuchniętej twarzy.
Zwłoki Stefana leżały już długo, na zewnątrz był trzydziestostopniowy upał, z
firmy przyjechali za późno.
      Poczułem naraz sympatię do osiłka. Patrząc, jak z kroplami
potu na czole walczy z bezwładnością zwłok, wśród chmary brzęczących much wokół
jego głowy i ramion - miałem wrażenie, że widzę człowieka walczącego z
żywiołem. I nie myliłem się.
      Stefan nie był już kimś. Stał się czymś. Nie potrafiłem
tego określić, ale czułem zupełnie jasno, że tak właśnie jest. Patrząc na tę
twarz, która już nią nie była, odczuwałem to wyraźnie i mocno.
      Odjechali z trumną.
      Posprzątałem kostnicę, wytarłem mokre plamy, wytrułem muchy
sprayem i zamiotłem. Przez następne dni czułem się dziwnie i obco. I odkrywałem,
ile pustej i milczącej przepaści jest pod słowem „obcość". Myślałem o
strachu i o ruszającej się, żywej materii wokół.
* * *
|
Dla Rózi zatrzymał się czas. Żyła w mitycznym okresie, gdy z
Agnieszką chodziły na spacery, spotykały się na różańcu i godzinkach w
kościele. Tylko jedzenie było czymś realnym.
      Ożywiała się, gdy ją karmiłem i wtedy moja twarz była twarzą
Agnieszki. Między jedną a drugą łyżką, z grymasem prośby, niewyraźnie szeptała
jej imię.
      Marysia i Ania obok jadły same. Były kobietami, którym
niegdyś czas odmierzał obiad, sprzątanie, pranie. Teraz codziennie całymi godzinami
wygładzały fałdy na prześcieradle, poprawiały poduszkę, składały kołdrę.
|
Marynia mamrocząc coś o praniu często zabierała się z energią do ściągania
poszewek. Nakładaliśmy je z powrotem później, gdy zmęczona zasypiała. Ania
szorowała podłogę, półki, okno. Gdy nie było wody, brała herbatę po posiłku,
wylewała i wycierała podłogę na kolanach. Gdy zbierałem naczynia, uśmiechała
się dumna, z rumieńcami na twarzy. Czasem tylko siedząc przy oknie,
przypominała sobie, że musi koniecznie iść do dzieci, żeby nie stały same pod
szkołą.
Tymczasem dzieci same miały już swoje dzieci i oczekiwały
narodzin wnuków.
* * *
      Miał to być duży obraz. Schodziłem za każdym razem do
prosektorium i rysowałem pośpiesznie. W domu poprawiałem szkice. Wpisywałem
inicjały, liczbę przeżytych lat i godzinę po zgonie, w której rysowałem. Potem
kolejny rysunek naklejałem w rzędzie na wielkim blejtramie, delikatnie, żeby
nie zetrzeć kurzu z poprzednich szkiców. Pierwsze naklejone portrety miały na
sobie szarą jego warstwę. Następne coraz mniej. Wynurzały się jakby z zamglenia
w ostrą biel zagruntowanego płótna.
      Nie wiedziałem dokładnie, czemu to robię. Czasem schodząc po
kilku dniach do prosektorium, stawałem nagle w pół kroku, jakby rozumiejąc na
mgnienie sekundy, czego oblicze tak naprawdę chcę narysować.
      Schodziłem po schodach i otwierałem kluczem białe drzwi, w
drugiej ręce trzymając długopis i kartkę.
* * *
Dochodziła trzecia nad ranem. Słuchałem Grety. Mówiła w
przestrzeń, monotonnym głosem. Resztki życia powracały w splątaniu. Pomieszane
czasy i rozmowy, zdarzenia, które widziała i o których mówili bliscy, życie,
które ją przeorało - wszystko to wracało do zmęczonego umysłu, wracało na skraj
świadomości jak fale oceanu, uderzające ze stałością i spokojem. Niezmiennie
odkąd istniał ocean i piasek.
      Czas i umysł. Może to wszystko było tylko tworem iluzji,
pasmem złudzeń o sobie, o innych i o świecie, sumą wrażeń, stanów, słów, gestów
i dotyków - nierzeczywistą taśmą, którą można ciąć, kleić, zatrzymywać,
puszczać, cofać, mieszać z innymi. Czas wewnętrzny był bardziej skomplikowany
od rzeczywistego. Zupełnie do niego nie przystawał, choć z niego się brał.
Biegł swoimi nieznanymi torami. Przystanki sypane były garściami przypadków
przez umysł błądzący wśród faktów, wspomnień i przypuszczeń.
      Co działo się za tymi oczami, pod tym pomarszczonym czołem?
Jakie światy tam umierały, rozpływając się powoli? Patrzyłem na nie i to, co
wydawało mi się tak ważne i tak moje, takie nie do odebrania - zdolność
analizowania, wartościowania i wyciągania wniosków - przestawało istnieć. Tak
dumny ze swego umysłu pozornie roztrząsającego sprawy i problemy - widziałem
wokół siebie jego powolne i bezpowrotne zanikanie. Zostawał niepewny stan
egzystencji, półsenny, półprzytomny. Zamykanie się własnego świata,
świadomości i pamięci w sobie. Kurczenie się aż do ciemnej nory pełnej
niepokoju i strachu. Do odczuwania głodu, bólu, artykułowania jednego, dwóch
słów. Miazgi wspomnień i wizji przepływającej swobodnie i bezkarnie przez
umysł. Czasem tylko w nocy wyrywającej im z piersi kilkuminutowy jęk.
* * *
Eugeniusza przywieźli na mojej zmianie. I na mojej zmianie,
kilkanaście tygodni potem, zmarł. Karmiłem go, przewijałem, goliłem. Miał
sparaliżowaną połowę ciała. Nie mówił, a raczej porozumiewał się krótkimi
mruknięciami. Jadł bardzo wolno, krztusił się. Dławił się gwałtownie, opluwając
wszystko dokoła. Paraliż obejmował część twarzy, stąd też strużka jedzenia
wciąż ciekła z lewego kącika warg. Był tutaj bardzo młody, nie miał jeszcze
czterdziestki. Z początku nie wiedziałem, dlaczego wieczorami pokazuje mi na
swój bok i na brzuch. Potem zrozumiałem. Przewracałem go na bok, kładłem jego
zdrową rękę na podbrzuszu, przykrywałem kołdrą i wychodziłem, gasząc światło.
      Paraliż był postępujący i obejmował wewnętrzne narządy.
Ciało zaczynało powoli umierać, płuca nie chciały pompować powietrza, przełyk
nie mógł przepuścić odrobiny płynu.
Byłem przy jego przyjeździe i przy jego śmierci. Ubierałem
go do trumny. Obmyłem go, uczesałem. Z tyłu stał szlochający brat. W środku
byłem ściśniętą gulą żalu. Kilka godzin później, wieczorem, zrobiłem pierwszy
szkic pośmiertny, właśnie twarzy Gienia.
      Przypominałem sobie jego oczy, tak wyróżniające go spośród
innych chorych. Bo gdy nie spotykaliśmy się wzrokiem, reagował tak samo jak
inni, zdrową ręką chwytał mnie i pokazywał czego chce. Śmiał się i płakał tym
samym, jednym, przeraźliwym grymasem. Tylko oczy miał inne. Oczy wielu osób
stąd były oczami dzieci, było w nich ciągłe pytanie i zdziwienie. Gienek
patrzył oczami kogoś, kto wie, gdzie jest i w jakim jest stanie. I może dlatego
przykuwały uwagę, czyste i smutne. Było w nich cierpienie, zmęczenie ciągłym
bólem, zmęczenie po prostu. Był to wzrok człowieka, który ma dość, ale nie może
nic zrobić poza czekaniem.
* * *
Był jesienny ranek, szedłem przez park na pierwszą zmianę.
Było cicho, pusto i chłodno. Wielkie chmury stały nieruchomo.
      Na oddziale zobaczyłem nosze pod pokojem Heli. Zmarła w
nocy. Urwał się jej chrypiący oddech. Zawinęliśmy ją w prześcieradło, znieśli
ostrożnie do kostnicy. Agnieszka w pokoju obok leżała bez ruchu, patrząc w
okno. Nie śpiewała jak zwykle i cisza w Jej pokoju była tym głośniejsza. Babcia
z piątej sali żegnała się z nami. Dziękowała za wszystko, głaskała po rękach.
Gdy usiadłem na chwilę przy jej łóżku, mówiła o swoim spalonym w czasie wojny
domu, o jego piwniczce, gdzie przynosiła Żydom w nocy chleb i mleko. Mówiła o
synu, o starej studni na podwórku. Mówiła, że dzisiaj umrze. Zmarła dwa dni
później.
      Jasiu płakał. Siedział na łóżku, siwą głowę trzymał w
dłoniach. Bose stopy wisiały nad podłogą. Nie wiedzieliśmy, jak mu pomóc.
Odpychał nas gwałtownie.
      Ten ranek był zimny. Wszystko było ciężkie i nie do
przejścia. Stałem przy oknie i paliłem. Chciało mi się uciekać.
* * *
      Moje uliczki były mi wierne. Przynosiły tę samą ciszę i
ciemność, co zawsze. Wchodziłem w nie z taką radością, z jaką zasypiałem po
nocnym dyżurze. Była to radość gwałtowna, byłem podniecony i uśmiechający się
do wszystkiego. To był jakby inny tor świadomości. Idąc powoli, przenosząc
wzrok z chodnika na mury kamienic, mogłem roztrząsać sam przed sobą wszystkie
rozmowy, myśli, marzenia i wizje. Mogłem gestykulować, stawać i mówić do
siebie, albo w milczeniu iść za wzrokiem i nachylać się nad pękniętymi murami.
Mogłem malować szybkimi zamknięciami powiek. Kałużę rozjechaną w błocie,
kamienną kostkę obnażoną w spękanym asfalcie, ziemię wyschniętą i pomarszczoną.
      Idę powoli. Jest chłodno i mży. Półmrok rozcinają tylko
wystawy sklepowe. Przyjdę, w szatni się przebiorę, wyjdę na oddział, zrobię
herbatę. Myślę o tym wszystkim, i jestem spokojny.
* * *
Często chodząc nocą po korytarzu myślę o obrazach. Jak
wydobyć z siebie ich brzmienia. Drzemią głęboko i pewnie. Są w nas i my
jesteśmy nimi. Tą ciszą, z której nas stworzono.
      Tą częścią milczenia, które nam tak ciężko poznać. Stworzyć
coś prawdziwego, co dotyka tej ciszy - to nasłuchiwać, wchodzić w swoją
niepewność, przypominać sobie, to faktycznie platońska „anamneza".
* * *
      O setki kilometrów stąd wybuchła wojna, na którą nikt tutaj
nie miał wpływu. Malowałem wtedy słoneczniki Vincenta. Nie te słynne w dzbanie,
a poziome, „leżące” na błękitnym tle. Malowałem je z oddaniem, starałem się.
Miałem duży blejtram, przejęty byłem dzikością i życiem tych łodyg i płatków.
Im więcej słyszałem o nowych nalotach, tym bardziej chciałem malować
słoneczniki. I czułem, że powinienem. Była to rzecz, którą wtedy miałem robić.
Siedzieć w chłodnej piwnicy i niezdarnie kopiować jakieś żółte, suche kwiaty,
które Vincent zerwał pod płotem i namalował. Malować rośliny, w których było
życie, falowanie, upojenie, zachwyt i racja. Za nią chciałem stanąć, za racją
prostą i śmieszną. Za malowaniem kwiatów, łanów zboża. krzeseł z fajką,
pokojów, irysów i nocnych kawiarni.
      I śmiać mi się chce, gdy pomyślę, jak głęboko i niesamowicie
wyraźnie to odczułem – ja, podrabiacz obrazów za nędzne sumy, o niewartej
zauważenia egzystencji. Zjadacz chleba, denerwujący się spóźnionym autobusem,
marzący po nocach o wielkich pieniądzach. Który dotknął wielkiego nurtu myśli i
wartości, jak dziecko dotyka ręką oceanu.
* * *
Nie widzieli się wzajemnie długo. Ponad trzy miesiące, jak
szybko obliczyłem. Byłem niemal pewien, że się już nie pamiętają wzajemnie.
Michał ledwo chodził, niewiele mówił.
      Józiu był głuchy i słaby, nie trzymał się tak rzeczywistości
jak Michał. Tracił kontrolę nad ciałem. Najwięcej kałuż na sali mężczyzn
wycierałem za nim.
      Zamiatałem korytarz, gdy wyszedł z sali powolutku, chwiejąc
się i drżąc. Odłożyłem miotłę i pomogłem mu dojść do drzwi ubikacji. Zamiatałem.
Po długiej chwili zauważyłem, jak Michaś ciężko stąpając, zbliża się do
otwierających się z powrotem drzwi. Zza nich wychylała się siwiejąca głowa
Józia. I naraz jego twarz rozszerzyła się w wielkim, promiennym uśmiechu
radości. Przytomnym i szybkim ruchem wyciągnął rękę do Michała, po czym
uścisnęli się mocno, męsko, nic nie mówiąc. Jakby odnajdując się w wielkim
labiryncie mieszającego się czasu, który upływał dla obydwu coraz szybciej.
Gdy korytarz został pusty, a każdy z nich wrócił do swego
pokoju - stałem długo z miotłą. Nieruchomo.
* * *
Nic nie zapowiadało Jej nagłej śmierci. Nocami krzyczała, w
dzień drzemała, rozmawiała. Jadła niewiele. Któregoś popołudnia prowadziłem
ją powoli do ubikacji. Posadziłem na sedesie i wyszedłem poczekać w
przedsionku. Siedziałem i myślałem o czymś, gdy usłyszałem gwałtowne wymioty.
Zerwałem się i otworzyłem drzwi. Cofnąłem się ze zgrozą. Siedziała nieruchomo,
pochylona mocno do przodu. Laska leżała obok, w kałuży gęstej krwi, pełnej
skrzepów. Cała posadzka, jej szlafrok, ręce i twarz pokryte były ciemnoczerwoną
mazią. Nie żyła. Obmyliśmy ją. Wziąłem ciało na ręce i zaniosłem na łóżko.
Potem zbierałem ligniną krew z posadzki, myłem kafelki, laskę, muszlę.
Nic nie mogłem zrobić. To był gwałtowny wylew, pęknięcie
wewnętrznego organu. Został mi w pamięci tylko obraz zwisającej w przód siwej
głowy, bezwładnych rąk, podciągniętej koszuli odsłaniającej kolana. I
czerwonej podłogi, z przewróconą laską i rozbitymi, grubymi okularami w kałuży
krwi.
Był coraz słabszy. Gdy wychodził z pokoju trzęsąc się i
trzymając ściany, widziałem w jego nienaturalnie błyszczących oczach strach.
Był późny wieczór, wszyscy inni już zasypiali. Tylko On przychodził po picie,
po jakieś środki przeciwbólowe. Nie mogliśmy Mu pomóc, Jego choroba była silniejsza,
trwała już długo i weszła w ostatnią fazę. W środku nocy już nie wstawał,
dzwonił. Przynosiłem mu herbatę, mimo kilku pełnych kubków stojących na półce.
Z twarzą mokrą od potu, z błyszczącymi w półmroku oczami, półleżący zaczął nad
ranem jęczeć. Przerażenie zaczęło ustępować miejsca wycieńczeniu. Jego
chrapliwy, nierówny oddech urwał się rano, gdy jeszcze było ciemno. Przed
południem ciało znieśli do kostnicy. Widziałem kogoś, kto wiedział, że umiera.
Widziałem jego strach. Ogarniał całe ciało, cuchnący potem. Nie było tu żadnego
majestatu.
      Starałem się milczeć, gdy ktoś dyskutował o umieraniu.
Chciałem milczeć.
* * *
Kiedy stoję na przystanku przed budynkiem i patrzę w rzędy
okien, wiem, że tam, w środkowym szeregu, w środkowym pokoju, za szybą leży
drobna kobieta o siwych, rzadkich włosach. Wypowiada kilka słów na tydzień i ma
wtedy przyjemny, cichy głos. Jej chudziutkie dłonie leżą nieruchomo na
pościeli. Nie chodzi, karmimy ją i przewijamy. Od miesięcy patrzy w sufit.
Czasem porusza wargami, jakby coś szeptała. Więcej nie robi nic. I gdy się
wchodzi w dzień czy w nocy, jej wzrok jest nieruchomy, zawieszony na
spękaniach sufitu. Jakby jej oczy nie reagowały na zapalanie i gaszenie lampy.
Nieruchome. Wpatrzone. Czekające.
* * *
      Jadzia z parteru często po posiłku wychodziła na schody
naprzeciw głównej bramy, siadała na krześle i tak zastygała, wpatrzona w drzwi.
Widocznie kiedyś, zanim tu przyszedłem, czekała codziennie na kogoś. I został
rytuał, przyzwyczajenie, w którym może czasem odzywały się resztki łudzącej
nadziei.
Mimo że chodziła bardzo powoli, szurając i ciągnąc za sobą
stopy, odnosiła po posiłkach naczynia ze swojej sali na stolik, z którego
zabierałem je później do windy. I kiedy karmiłem Zygmunta albo Gienia, często
pod koniec słyszałem brzękające i stukające kubki i sztućce w korytarzu, i
szuranie pantofli. To Jadzia w swoich trzęsących się dłoniach nosiła naczynia.
To był znak, że duża sala kobiet już zjadła.
      Jadzia zmarła pewnej nocy, gdy nikt tego nie przypuszczał.
Dusiła się, próbowaliśmy podawać jej tlen. Ale jej ciało było już za daleko po
tamtej stronie. Lekarz nie potrafił go zatrzymać. Wpatrzona w nas wielkimi
oczami, szeptała coraz niewyraźniej: - Zróbcie coś...
      Upokorzony, przerażony bezsilnością siedziałem na łóżku,
trzymając ją za rękę. To mogłem zrobić, i szeptać do ucha kłamstwa, że zaraz
będzie lepiej, że przyjedzie pogotowie.
      Gdy zgasła, nakryłem ją, odgrodziłem parawanem od reszty
łóżek, zgasiłem światło. Do rana chodziłem po korytarzu, stając przy oknach i
wpatrując się w ciemność. Powoli świadomość odchodzenia wszystkich i
wszystkiego rosła we mnie. Stawała się milczeniem zagarniającym coraz więcej.
* * *
Anielcia była zgarbioną i nieufną babcią noszącą zawsze
chustkę na głowie. Wędrowała po korytarzu „za krowami, które gdzieś poszły na
szkodę". Chodziła z jednego końca na drugi, zaglądała do pokojów,
zmęczona kładła się na łóżko. Niedługo potem znowu się zrywała i szukała swoich
cieląt. Często zapominała się i zostawiała niewielkie kałuże pod oknem na końcu
korytarza. Kiedyś wywróciła się. Zabrano ją do szpitala. Stare kości nie
chciały wrócić do dawnej, dobrej formy. Po powrocie już nie chodziła,
karmiliśmy ją, nie chciała jeść. Leżała cały czas obolała i milcząca. Jęczała,
gdy się ją dotykało, jęczała przy kroplówce. Gdy myjąc naczynia słyszałem ją,
wzbierał we mnie gwałtowny, niejasny żal. Zamykałem się w kuchence i wbijałem
palce w krawędź zlewozmywaka. A gdy to nie wystarczało, rzucałem w ściany
blaszanymi kubkami.
      Zmarła po dwóch tygodniach. Zniknęły kałuże pod oknem i
wędrówki po całym piętrze. Zapominałem, że ginięcie jest tak samo wszechobecne
jak stawanie się. Bez tej ciemnej połowy, połowy niszczenia, rozpadu, kurczenia
się nasz świat nie byłby taki jaki jest. Żyłem nie myśląc o tym, robiąc to, co
trzeba robić. Kupowałem im papierosy, soki owocowe, ciastka i cukierki,
paluszki, śmietanę, trochę dobrej kiełbasy. Odnosiłem do zegarmistrza stare,
zepsute budziki i przynosiłem je naprawione. Chodziłem po salach, rozmawiałem,
naprawiałem różańce i nastawiałem radia, szukając na falach mszy świętej.
Mówiłem, jaka jest pogoda za oknem i który dzisiaj mamy dzień miesiąca.
Tłumaczyłem dziesiątki razy, że syn czy córka nie czeka na korytarzu, że na
pewno przyjdzie za tydzień. Sprzątałem półki, podlewałem kwiaty, wyrzucałem niedopałki
z popielniczek, poprawiałem święte obrazki oparte o doniczki.
      I tylko czasem, w środku dnia, w zamkniętej kuchni ciskałem
kubkiem w drzwi, krzycząc. Czyżbym chciał przestraszyć kogoś? Kogo? Sprawcę?
      Później stałem z opuszczonymi rękami, nawet nie myśląc o
własnej śmieszności.
* * *
|
Noc, w której zatapia się wszystko. Wokoło mnie i we mnie.
Słowa i myśli. Nic nie jest ważne. Te wszystkie słowa, obrazy, książki. Cisza
ściera ważność takich spraw.
Ważne są tylko płatki herbaty wirujące w szklance. Papieros
pływający w kółko w sedesie. Moje dłonie leżące na kolanach. Sen Maćka, mojego
synka. Obijające się w przestrzeni słowa, których nie umiałem wyrzucić na
wiatr, bo były za daleko.
      Wpatrywałem się uporczywie i uważnie w rzeczy otaczające
mnie wokół. Jakby ich trwanie miało mnie pokrzepić. Rozpaczliwie syciłem się
ich nieruchomością, szukając tej samej ciszy w sobie. Bez skutku.
|
* * *
Rysowałem dziesiątki szkiców, aktów, pół-aktów. W pamięci
miałem godziny w pracowni, gdy światło oblewało torsy modeli. Kopiowałem
rysunki z atlasów anatomii. Powoli otwierałem się na milczące piękno ręki,
nogi, szyi, barków, nie wspominając o całym kosmosie twarzy. W szkicowaniu
umięśnionych ramion i delikatnych pleców kobiecych, wyrazistych twarzy i
żylastych rąk - znajdowałem zmysłową przyjemność. Byłem tylko zachwytem i
skupieniem. Znajome i opatrzone kształty okazywały się odkryciem, znałem
przecież kształt dłoni, a gdy rysowałem krzywizny poszczególnych palców, byłem
olśniony prostotą i pięknem. Myślałem wtedy o kwiatach i łodygach z rysunków
Dürera, który musiał czuć, że kradnie cząstkę przynależnej Stwórcy satysfakcji
i dumy, patrząc na stworzone od nowa w białej pustce papieru żyłki liści i
płatki kwiatów.
      Chciałem dotknąć tej ciepłej i zwartej materii na rysunkach.
Chciałem rozedrgać ją w zamieci ruchu. Chciałem ją jeść, zatopić w niej zęby.
      I patrzyłem
teraz na inne ciała. Ciała, które stanowiły osobną księgę historii stworzenia.
Osobną księgę doświadczania piękna. Ciała starcze, chylące się ku ziemi. Ciała
słabe, blade, pokurczone, powykrzywiane, pełne blizn i zadrapań. Suchutkie,
pokryte skórą w dotyku gładką jak papier, a pełną tysięcy zmarszczek i fałdek.
Ciała najczęściej chude, kościste, o wyraźnych żyłkach, które pękały, gdy
robiło się zastrzyk, czy pobierało krew. Zostawały wtedy ciemne, sine plamy.
      Patrzyłem na ciała, które czasem przerażały swoim
zniszczeniem i zdeformowaniem. Była we mnie odraza, która w miarę przyzwyczajania
się i poznawania ich - powoli gasła. Aż w końcu postrzegałem w nich zupełnie
inne piękno. Piękno bezradności i nasycenia. Wyczerpania.
      Jak dym ze zdmuchniętej świecy, tak te ciała resztką sił
podtrzymywały płomień świadomości.
* * *
Mieliśmy dwóch braci. U obu orzeczono niedorozwój umysłowy,
u jednego umiarkowany, u drugiego głębszy. Młodszy, Kuba swoją historię choroby
miał długą, często był agresywny. Przebywał na małym oddziale z tyłu, w budynku
przeznaczonym dla najcięższych przypadków. Często krzyczał, wyrzucał jedzenie
przez kraty, demolował łóżko. Uspokajał się przeważnie, gdy przychodził
Władziu, jego starszy brat. Władziu siadał na krześle przy kracie, Kuba
podchodził. Niewiele mówili, patrzyli na siebie, siedząc po obu stronach splecionych
prętów. Czasem dotykali się i coś mruczeli po swojemu, opowiadali. Przynosiliśmy
wtedy Kubie kolację, zjadał spokojnie całą.
      Czasem młodszy nie podchodził. Był w stanie podniecenia i
agresywności, i stojąc przy oknie, nie ruszał się, spięty i gotowy do skoku.
Władziu próbował cicho go wołać, potem odchodził. W nocy często Kuba wołał
starszego : - Adziu ! Adziu !...
      Władziu zmarł pewnej letniej nocy. Nie przyszedł więcej do
Kuby. Ktoś musiał Kubie powiedzieć o śmierci brata, bo przestał wołać. Jak co
dzień przychodziłem posprzątać czy przynieść jedzenie, i Kuba leżał
nieruchomo, przykryty kocem, wpatrując się w drzewa za oknem. Przestał
krzyczeć, ale też i przestał mówić. Pozwalał się wyprowadzać na spacery, jadł
powoli i mało.
      Widząc jego nieruchomy wzrok, zastanawiałem się, czy
rozumie, że został sam z całej rodziny. Widziałem wtedy smutek, to, że był upośledzony
stawało się zupełnie nieważne.
      Gdy wychodziłem po pierwszej zmianie, Kuba był już po
obiedzie i przeważnie siedział przy kracie. Patrzył w korytarz. Mimo tylu
kontaktów był dla mnie obcy. Nie znałem jego myśli.
      Kończył się mój dyżur. Przebierałem się i wychodziłem.
Przez długą i ciemną bramę wjazdową. Wychodziłem na ulicę i stawałem porażony
światłem. Zdziwiony widokiem biegających dzieci i opalonych, śmiejących się
kobiet.
* * *
Noc powodowała oddalanie i nadwerężanie rzeczywistości. W
jej tkance ukazywały się możliwości wyjścia, opuszczenia jej. Czuło się to
niedalekie wyjście. Każdy gest mógł nim być. Każdy zachwyt. Zachwianie
wszystkiego w posadach było kwestią płaszczyzny, punktu oparcia. Punktu zmęczenia
lub strachu.
      Dotykały mnie poplamione ścieżki, pełne nie-rozbudzonych
obrazów, dotykały niejasne źródła, z których kwitły poszukiwania nazwań.
Słyszałem wręcz, jak słowa kiełkowały na płaskowyżach ciszy, niepewne jeszcze
swego kształtu i brzmienia w przestrzeni. Tak mocno związane ze swoim źródłem
korzeniami milczenia, że niewymawialne jak hebrajski Tetragram.
      Siedziałem jak zwykle na parapecie, pozwalając się wciągać
nocy.
* * *
Zapalałem światło i zamykałem za sobą drzwi. Przychodziłem
tu najczęściej wieczorem, po zrobieniu całej roboty na oddziale. Podchodziłem
do betonowego katafalku, wyłożonego płytkami, w którym na środku pod noszami
był mały kanał odpływowy.
Odchylałem delikatnie prześcieradło lub poszewkę z twarzy. I
cały czas czułem, że jestem z kimś. Mówiłem do nieruchomego mężczyzny lub
kobiety, przepraszałem, szeptałem półgłosem. I jednocześnie rysowałem. Powieki,
nie całkiem zamknięte, lekko rozchylone usta, niedokładnie zmyte ślady jedzenia
koło ust.
      Czasem dłonie powykręcane reumatyzmem i złączone ze sobą w
misterny sposób, którego już się nauczyłem. Przy najlżejszym dotknięciu rozchylały
się na boki i trzeba było je łączyć od nowa.
      Do głowy przychodziły mi wszystkie modlitwy za zmarłych,
obrzędy, gesty i rytuały. Wszystko to było nie na miejscu. Wolałem mówić do
nich po cichu, po imieniu. Jakby spali.
      Często potem porównując rysunki z kostnicy z rysunkami ludzi
śpiących, widziałem, że gdyby nie podpisy na szkicach - myliłbym się.
      Nie różnili się niczym i miałem wrażenie, jakby to była powolna
zmiana, zasypianie długie i niezauważalne.
* * *
Biegnące w poprzek nas korowody zapachów, szepty rzeczy,
psalmy światła - zatrzymują się w oczach i stoją białymi kolumnami milczenia.
Nie dowierzamy temu, co widzimy i odczuwamy, jakby przeświadczeni, że istnieje
rzeczywistość „za kulisami", poza areną naszych gier, walk, klęsk i
sukcesów. Wciąż wierząc, że tam istnieje zrozumienie wszystkiego, wyjaśnienie
wszystkiego. Jednocześnie wiedząc, że próba zrozumienia przerasta nas
nieskończenie. Być może miał rację jeden z filozofów, traktując cały
postrzegany przez nas świat jako zaszyfrowany tekst, którego nikt nie umie odczytać.
      Tajemny język, wobec którego stoimy bezsilni, zmuszeni do
poniechania chęci zrozumienia, wiedzenia. A może wszystko nie miało żadnego
znaczenia, było tym, czym jest, było „dobre", jak powiedziała nam Księga
Rodzaju. Często patrzyłem w twarze leżących. Nie chcieli już nic wiedzieć,
wszystko stawało się niepewne, rzeczywistość nie była już tak godna zaufania
jak dawniej. Nic nie mieli, nawet siebie. Ciała nie chciały ich słuchać, a
myśli wydawały się ześlizgiwać w krainę rządzoną przez chaos i przypadek. Jeśli
czegoś chcieli, to niewiele, prawie nic. Cukierka, albo śmierci.
      W „Kazaniu Trzydziestym Trzecim" Mistrza Eckharta są
słowa :
      „ Ten jest ubogi, kto niczego nie pragnie, nic nie wie i
niczego nie ma."
      Mimo albo wbrew swej woli spełniali definicję świętości
niemieckiego mistyka.
* * *
      Dzwonek. Podniosłem się z drzemki i zbiegłem na dół.
Wyłączyłem pulsującą lampkę i wszedłem na salę. Po cichu zapytałem, co się
stało. Babcia wskazała na sąsiadkę pod oknem. Podszedłem i zobaczyłem, że
ciężko oddycha, bardzo powoli, być może umiera. Zawołałem pielęgniarkę.
Sprawdziła puls, zrobiła zastrzyk, poszła do dyżurki i po lekarza. Ja zostałem
z zapaloną świecą i różańcem wetkniętym w dłonie babci. Gdy przyjechał lekarz,
stwierdził zgon.
      Nazajutrz ubrałem ją. Uczesałem włosy i zawiązałem chustkę.
Zawsze było tak samo. Próbowałem złączyć sztywne dłonie. Wkładałem czarne
rajstopy, suknię, buty. Pomagałem przełożyć do trumny, w koronkową biel.
      Wyglądała, jakby położyła się w czystym, odświętnym
ubraniu, surowym i prostym, i zasnęła na chwilę. Jakby miała jechać na jakąś
uroczystość po przebudzeniu. Zawsze było tak samo. Tworzyliśmy iluzję uroczystego
odejścia.
* * *
W środku nocy podnosiłem głowę ze snu i słuchałem uważnie.
Babcia z innego piętra wołała długo w noc: - Stefan! Stefan!... To był jej mąż,
nie żył od kilku lat. Leżałem nieruchomo.
* * *
      Często, gdy rozmawiałem krótko z Hanusią, patrzyłem na nią,
przewijałem, sadzałem na krześle i kładłem na poduszkę - myślałem o tym, jak
odczuję Jej odejście. A jednak stało się inaczej niż myślałem, żal przyszedł
długo po Jej śmierci. Zmarła, gdy miałem wolny dzień. Kiedy wydawałem Jej zwłoki
z prosektorium, ledwo poznałem twarz, żółto-brązową, ściągniętą. Wtedy była dla
mnie zupełnie obca.
Dopiero kilka dni później zacząłem sobie przypominać Jej
ciche i delikatne słowa, zażenowany i nieśmiały uśmiech, siwe włosy. I to że,
sam nie wiem dlaczego, szczególnie ostrożnie przewijałem tę siwiuteńką babcię.
I dopiero wtedy pojąłem, że już Jej nie zobaczę, nie zobaczę tego uśmiechu
przeznaczonego dla mnie, który uzmysławiał wyraźnie, po co tu jestem.
      I wtedy przychodził „ten" żal, otwierający wielką przestrzeń
ciszy. Wielką przestrzeń.
* * *
Obserwując mojego synka, widziałem, jak w lustrzanym
odbiciu, dziadków z mojej pracy. Momenty, które oznaczały początek, oznaczały
krok w kierunku życia i samodzielności, które nam, rodzicom przynosiły tyle
radości - tutaj oznaczały koniec, były ostatnimi, spowite były milczeniem.
      Rozmowy o pierwszym słowie, nawet sylabie, o pierwszych
krokach, o pieluchach i nocniku, o samodzielnym ubieraniu się, o wiązaniu butów
- były czymś oczywistym.
      Tak jak oczywiste było milczenie towarzyszące dziadkom, gdy
przestawali chodzić, przestawali mówić i zostawało im nierzadko jedno słowo,
artykułowane z coraz mniejszą świadomością, gdy nie umieli już nazwać rzeczy
wokół, i gdy w końcu nie potrafili umyć się, ubrać i załatwić w porę swoich
potrzeb. Aż w końcu odchodzili fizycznie, zapadając w wielką czeluść bólu i
ciemności. Uciekając przed coraz bardziej wrogim i niezrozumiałym światem
wokół.
Czułem się jak strażnik końca świata. Cytadeli z jedną
bramą.
Tu wszyscy byli skazani i wszyscy po przejściu tej bramy już
prawie nie wychodzili.
* * *
|
      Pierwszego dnia po urlopie, sprzątając na parterze w dużej
sali, zobaczyłem nie znanego mi mężczyznę siedzącego na łóżku i płaczącego. Stanąłem
przed nim, próbując dowiedzieć się, co się stało. Zauważyłem pod kołdrą zarys
tylko jednej nogi. Nie odpowiadał.
      Wykrzywił się w próbie powiedzenia czegoś i płakał dalej,
patrząc mi prosto w twarz i nie kryjąc oczu ani policzków z zarostem świecącym
od łez.
      Poszedłem dalej, a on został tak, siedząc i patrząc przed
siebie. Powiedzieli mi później, że środki przeciwbólowe były za słabe.
|
Kilka dni potem w szpitalu, po amputacji drugiej nogi, zmarł. Przez te klika dni nie
zamieniłem z nim ani jednego słowa. Patrzyliśmy tylko na siebie. On płacząc.
      Płakał kilka dni i zniknął, zostawiając puste łóżko
następnym.
* * *
Od czternastu lat leżała tu kobieta, Ania, sparaliżowana i
bez nóg. Niezdolna do przewrócenia się na bok. O ciele wręcz spłaszczonym i
rozlanym od leżenia. Od czternastu lat najczęściej wpatrywała się w ściany i
okno tego samego pokoju. Rzadko ją przewożono czy zabierano na „spacer” czymś
co przypominało jeżdżący, rozkładany stary fotel. Sama mogła tylko umyć twarz i
ręce mokrą gazą, z jedzeniem miała już problemy.
      Ale jednak przez cały ten czas wiedziała codziennie, który
jest dzień tygodnia i miesiąca. I gdy odpowiadałem jej na pytanie, jaka jest
pogoda za oknem - milkła, zamykała oczy, bądź uśmiechała się niedostrzegalnie.
      Być może przypominała sobie sypiący śnieg, zapach dymu z
ognisk palonych jesienią i kałuże ciepłego deszczu.
I odstawiałem miotłę w kąt, obierając jej mandarynki i
próbując opowiedzieć, co jest za oknem. Że pachnie mocno ziemią i drzewa są
nagie i ciemne.
* * *
Siedząc w dyżurce, słyszę Stasia i Irenę. Podchodzę do
drzwi piątki i szóstki, słucham. Stasiowi wydaje się, że przychodzą do niego
jacyś ludzie, wbijają mu gwoździe w głowę i pęcherz, zabijają go. On krzyczy,
odgania ich. Nie pomagają silne leki. Tak jest co noc. Irena rozmawia ze sobą,
a raczej dwie osoby w niej rozmawiają. Pierwszy glos jest cichy, tłumaczy coś
spokojnie po polsku, drugi głos wtrąca się gwałtownie, jest głośniejszy i
natarczywy. Mówi po niemiecku.
      Wchodzę na salę, próbując ich uspokoić. Na chwilę patrzą
półprzytomnym wzrokiem w moją twarz, cichną. Gdy wychodzę, ciemność dopada ich
znowu. Rozpalają się ich światy.
A ja słucham, słucham bezwstydnie. Myślę o nich, zadając
pytania. Myślenie o tym może być tylko pytaniem. Co to jest, że oni krzyczą co
noc. A ja siedzę i słucham. I tylko tyle. To jest wszystko. Każde więcej będzie
nieuczciwe i złe.
* * *
W środku nocy, w zupełnej ciszy, stojąc na korytarzu
zobaczyłem, jak zza drzwi jednego z pokojów wyłaniają się ręce na posadzce.
Potem ramiona i tułów. Podszedłem i zobaczyłem, że to Rudek wyczołguje się z
pokoju. Nie miał nóg i normalnie poruszał się na wózku lub dwóch kulach.
- Wszystko w porządku, w porządku... - wyszeptał.
Podniosłem go i prawie zaniosłem do ubikacji. Nie chciał brać swoich kul i iść
normalnie, stukając o podłogę - bo obudziłby innych.
* * *
Alek wstawał wcześniej niż inni, wkładał czapeczkę z
pomponikiem i zabierając ręcznik, mydło, brzytwę. pędzel, szedł do łazienki.
Posiłki jadł w określonym porządku, pijąc na końcu, odnosząc talerze i sztućce
wprost do kuchenki.
      Chodził na codzienny spacer w kółko po świetlicy lub
ścieżkami w ogrodzie. Palił wyznaczoną ilość papierosów w kilku stałych porach.
Układał te papierosy w równym rządku w szufladzie półki. Wieczorem słuchał
zapowiedzi spikera w telewizji i zaznaczał pozycję za pozycją w programie w
gazecie, codziennie bez zmian. Popołudniami zakładał szalik, a przed wieczorną
toaletą wkładał znowu czapeczkę.
      I czasami wydawało mi się, że choć trochę rozumiem te
dziesiątki codziennych rytuałów Alka. Jego niewidoczną dla obcych, cichą walkę
o zachowanie sprawności ciała i umysłu. Jego wolę życia w uporządkowanym
świecie. Walkę groteskową, bo z góry przegraną ?
      Po wielu długich miesiącach Alek nie wstał rano z łóżka. I
odtąd czas zaczął się dla niego toczyć tak samo szybko, jak dla innych wokół.
* * *
Gdy podawałem i odbierałem baseny, podmywałem, zmieniałem
mokre i brudne podkłady i prześcieradła na czyste i wymaglowane, układałem
sparaliżowane nogi i ręce, powykręcane kikuty po amputacjach - nie odczuwałem
wstydu. I ci, którzy długo leżeli, też nie dawali go odczuć. Był tu czymś
obcym, z innego świata, niepotrzebnym l śmiesznym. Przynosili go tylko nowi
pacjenci i nowy personel.
      I tylko przy jednej czynności odczuwałem najdłużej
zażenowanie. Gdy myłem i czyściłem szczoteczką z resztek jedzenia sztuczne
szczęki i wsadzałem z powrotem do kubków z wodą. Ten, kto o to prosił,
najczęściej przywiązany na stałe do łóżka, też był zażenowany. I obydwoje
czuliśmy dziwny i paradoksalny fakt, że oto jest naruszona intymność. Intymność
jedzenia, przeżuwania, połykania. Intymność posiłku. Ostatni azyl prywatności.
Wśród pejzażu nagiej i bezbronnej, schorowanej starości.
* * *
      Po wielu miesiącach pracy zobaczyłem „drogę" wiodącą
przez cały budynek. Szlak, którym przechodził każdy z pensjonariuszy.
      Były tu laboratoria, dyżurka, pomieszczenia biurowe,
kuchenka na oddziale i kuchnia główna, pralnia i magazyny. I sale, na których
powolutku umierali z miesiąca na miesiąc.
      Oddział dolny był czymś, co przypominało sanatorium,
uśpiony, wypełniony cichymi rozmowami o wszystkim, o wnukach i córkach, o rocznicy
proboszcza z tutejszej parafii, o tych, co leżeli tutaj i odeszli. Były tu duże
przestronne sale. Z dolnego przechodziło się na oddział górny, składający się z
małych pokoi i zamykanych od zewnątrz izolatek. Był on wypełniony bezsennością
i wpatrywaniem się w sufit. Bólem i majaczeniami. Z oddziału górnego były
tylko dwie drogi - do regularnego szpitala, bądź do kostnicy.
Regułą dla wszystkich było jedno - im dłużej tu ktoś leżał,
tym więcej ciszy go otaczało. Gwar dolnego oddziału zamieniał się w
westchnienia górnego, te zaś w ciemność i ciszę kostnicy.
* * *
Wiedzieli dobrze, że już stąd nie wyjdą. Więc uciekali. Ich
ucieczka nabierała wymiaru ostatecznego. Ucieczki przed nieprzerwaną
ciemnością.
      Wychodzili na okna i trzymając się krat, krzyczeli, wołali,
prosili.
      W ich wyobraźni dzieci wciąż stały przed szkołą i
przedszkolem, czekając na nich i płacząc.
      Ludzie stojący na przystanku, słysząc krzyki i widząc
rozpaczliwe gesty rąk z okna, odwracali się powoli i dyskretnie. Tym obrotem
skreślali realność ich krzyków, realność ich wołania o pomoc. Zwlekaliśmy ich
z parapetów i unieruchamiając ręce, umożliwiali podejście pielęgniarce z
zastrzykiem. Obraz dzieci odpływał, zostawało zmęczenie.
      Pewnego dnia trzy razy odprowadzałem Henia spod furtki w
ogrodzie. Za pierwszym razem, zaraz po śniadaniu, włożył tylko kapelusz. Nagi i
bosy, w krótkiej koszuli z prześwitującymi gołymi pośladkami zaszedł pod
ogrodzenie. Był zbyt bezbronny i żenujący, by wzbudzać śmiech.
      Przed obiadem nie wziął ze sobą nic. Nikt nie zauważył, gdy
schodził po schodach i przemierzał alejkę do furtki. Furtka była otwierana i
zamykana sygnałem z dyżurki. Więc stanął i szarpał klamką. Poszedłem po niego i
przyprowadziłem z powrotem - był zmęczony. Podtrzymując go, nie wierzyłem, że w
młodości pracował w kamieniołomach. Położył się i zasnął na swoim łóżku.
Wieczorem wziął do kieszeni szlafroka wszystko, co wygrzebał
z szuflady półki - zapałki, lusterko, kubek, i ruszył znowu. Tym razem inną
drogą, przez bramę wjazdową. Po trzeciej próbie poddał się. Siedział i płakał,
mrucząc coś i sepleniąc. Następnego dnia drzemał lub patrzył w sufit. Ucieczka
przybrała inny kierunek.
* * *
Codziennie szedłem do pralni z wielkim koszem. Po ciepłą i
świeżą pościel. I spotykałem panią Zosię. Starszą i schorowaną kobietę,
pracującą w pralni od wielu lat. Miała 63 lata, obandażowane nogi, pełne
żylaków, grube szkła w okularach i twarde dłonie.
      Gdy przychodziłem rano, śpiący jeszcze od pełnej marzeń
jazdy autobusem, u pani Zosi szły już pralnice, bulgotała woda, trzaskały mokre
szmaty. Rzadko się uśmiechała i mało mówiła. Mieszkała sama i często
przychodziła w soboty i niedziele, żeby coś poprać, żeby nie zabrakło czystej
pościeli.
      Gdy zwolnili ją z pracy - w pół roku później zmarła. Czy to czego
została pozbawiona - to było aż tak wiele?
      Woda, szmaty, odór ekskrementów, krwi i zaschniętego
jedzenia, brud i wilgoć.
      A potem to wszystko zmieniało się w czystą pościel, pachnącą
i gorącą od magla, na której często zasypialiśmy na krótkie minuty, chowając
się przed oddziałową. Odebrano Jej możliwość stwarzania, uczestniczenia w
cudzie przemiany.
Myślałem o Niej długo po Jej śmierci. Często wtedy, gdy
wynosiłem ciężki kosz na górę. Patrzyłem na swoje młode ręce, wnosiłem szybko
pościel do magazynu, zamykając się w nim. Nie chciałem, żeby mnie ktoś widział.
W niebie wszystko będzie wykrochmalone i ciepłe.
* * *
Po wojnie, gdy był tu szpital dla gruźlików i zarażonych w
rozmaitych epidemiach, wynoszono kilku zmarłych w czasie dwóch, trzech dni. A i
teraz bywało, że w ciągu dwóch tygodni umierało pięć, sześć osób. Te mury były
nasiąknięte bluźnierstwami i skargami. Czasami stałem przy ścianie. Z garnkiem,
z naręczem pościeli, z basenem – znieruchomiały na parę sekund. Zachowywałem
się tak, jakbym chciał dojrzeć widzialne ślady, pęknięcia i dziury od ostatnich
słów.
      Tak jak gdyby mogło to wszystko zostawić widoczny ślad. Być
może bardzo chciałem uwierzyć w jakiekolwiek ślady zostające po nich, po nas.
* * *
      Gdy chodziłem po salach i korytarzach, w oknach widziałem
wieżę kościoła odległą od naszej bramy o 40, 50 metrów. Górowała nad
okolicą. Zawieszony był na niej wielki zegar z wyraźnymi cyframi. Czekając na
koniec zmiany, sprawdzałem na nim czas.
Stojąc przy oknie dla kilku głębokich oddechów,
zatrzymywałem na niej wzrok. Na wieży lśniącej w słońcu, lub ciemnej i ponurej
na tle błękitnego, pełnego wiatru nieba. Przyzwyczaiłem się do niej.
      Wieża była czymś z zewnątrz, zza okna. Wolnym i czystym,
cichym, umieszczonym w niebie. Nachylając się swym kamiennym cielskiem ku
naszym oknom, obiecywała cień i chłód, odpoczynek i nieruchomość. Była inną
maską Oblicza.
      Erich Fromm napisał, że ludzie pod koniec średniowiecza
zaczęli odczuwać niepokój, strach przed upływaniem czasu. Jednym z symptomów
tego nowego odczuwania czasu był fakt, iż zegary w Norymberdze od szesnastego
wieku zaczęły wybijać kwadranse.
* * *
Dzwonek brzmiał natarczywie i głośno, podejrzanie długo.
      Stałem z koszem w pralni, dwie kondygnacje pod oddziałem i
słuchałem. Na górze powinny być pielęgniarki. Postawiłem kosz i pobiegłem na
górę. Korytarz był pusty, wózek z czystą bielizną i pościelą stał przygotowany
do przewijania, lampka pulsowała nad siódemką. Otworzyłem drzwi. Pielęgniarki
wypadły krzycząc, żebym szukał Marysi. Gdy przewijały leżące sąsiadki, wymknęła
się niepostrzeżenie, zatrzaskując drzwi izolatki.
      Tknięty przeczuciem pobiegłem na schody prowadzące do
wyjścia. Były puste. Wróciłem na górę i wszedłem do dyżurki. Siedziała w
fotelu, wygodnie rozparta i uśmiechnięta promiennie, paląc papierosa z paczki
leżącej na stoliku. Usiadłem naprzeciwko. Wypaliliśmy spokojnie razem. Potem
odprowadziłem ją na łóżko. Położyła się chętnie.
Widocznie wyczerpał Ją ten haust wolności. Kilkuminutowa
władza nad paroma pomieszczeniami.
* * *
Wychodząc wcześnie rano po skończonym nocnym dyżurze, byłem
zmęczony, ale spokojny i uważny. Przekraczałem granicę światów. Wszystko za
murami wydawało się czyste i nieskazitelne. Jaśniejące niebo, zapach zimnego
powietrza. Obietnica snu. I czasu, kiedy nie muszę nic robić.
      Siedząc nieruchomo na przystanku, na środku placu,
przepuszczałem pierwszy autobus. Wpatrywałem się w niebo, wolność wyobrażając
sobie jako czas na zachłyśnięcie się niebem, wielkimi przepaściami, urwiskami
chmur i świecącymi dziurami. Ciemnymi bryłami pary powoli przelewającymi się w
jasność.
W autobusie zasypiałem błyskawicznie. Budziłem się
gwałtownie, zawstydzony, grzmocąc głową o poręcz.
* * *
Mieszkali tu ludzie różnych wyznań. Odwiedzali więc ich
często i ksiądz katolicki, i pastor protestancki i świadkowie Jehowy. Wzbudzali
cichy szacunek regularnością swoich odwiedzin i niezachwianą życzliwością, tym
bardziej, iż niewielu krewnych przychodziło tak często. Jeśli w ogóle
przychodzili. Na półkach znajdowaliśmy książeczki do nabożeństw. Litanie do
świętych, śpiewniki i modlitewniki, „Strażnicę".
      Znalazłem też kiedyś wydawnictwo Szkoły Różokrzyża
„Lectorium Rosicrucianum". Zaintrygował mnie tytuł i zacząłem czytać.
      Znalazłem tam opisy płaszczyzn i hierarchii, niedościgłych
wzlotów i ekstaz, kręgów wtajemniczeń i magiczne nazwy. Znalazłem wylewającą
się i krzyczącą spomiędzy wersów wolę poznania i uczynienia człowieka wolnym.
Wolnym od brudu, niejasności i niepewności.
      Obok półki z tą broszurą, którą nie wiem kto zostawił, na
łóżku leżała Rózia. Czasami budziła się ze swego milczącego świata i wydawała
jeden dźwięk coś jakby: - joooo...
Wyniosłem tę książeczkę do świetlicy i położyłem na półkę z
gazetami.
* * *
Wszedłem cicho do sali, gasząc po drodze dzwonek. Była
głęboka noc. Pełna oddechów i sapania, chodziliśmy niemalże na palcach, chcąc
przedłużyć sobie godziny odpoczynku, a im błogosławionego snu.
      Ktoś zadzwonił z tej sali, a teraz nikt się nie ruszał.
Podchodziłem do każdej ze śpiących kobiet obserwując, czy śpią. Marysia z
rogowego łóżka patrzyła na mnie bardzo uważnie.
      - Co się stało, Maryniu? - pytam szeptem. Porusza ręką koło
bioder niezdecydowanie.
      - Masz sucho, Maryś? - pytam jeszcze ciszej. Podnosi się
powoli, patrząc na mnie zupełnie poważnie, przytyka mi usta do ucha i krzyczy
na cały pokój:
      - No jasne, Jasiu! - uśmiecha się i opada na poduszki.
Wszystkie kobiety się budzą. Marysia chichocze.
* * *
Przy placu kościelnym stał wielki, drewniany krzyż. Zmywając
kiedyś naczynia, zobaczyłem przez uchylone okno klęczącego przed nim mężczyznę.
Znałem go, mieszkał nieopodal w parterowym domu na skraju pól. I coś w nim
przyciągnęło moją uwagę. Z naszego wąskiego okienka w kuchence widziałem
nieraz procesje i pogrzeby, ludzi wychodzących w niedzielę z sumy. Często
miałem dyżury w niedzielę, więc mogłem do woli patrzeć z okna na odświętny
tłum. Ludzi modlących się i stojących po prostu. Klęczących na chodnikowych
płytach.
      Ale ten mężczyzna klęczał inaczej. Pochylony głęboko, wręcz
złamany w połowie, jakiś skurczony i smutny. I klęczał daleko od krzyża. Z
wielką przestrzenią placu między nimi. I ta przestrzeń mnie przykuła. Tak wiele
zdawała się mówić.
* * *
Z Edziem przeszliśmy błyskawicznie etap porozumiewania się
- od milczenia do milczenia. Pierwsze było pełne wstydu i niepewności, może
strachu, drugie było już pełnym zrozumieniem.
      Był wielkim i zwalistym mężczyzną o ciemnej karnacji i
chrypiącym, gardłowym głosie, gdy mówił jedyne dwa słowa, które potrafił
wypowiedzieć: „kurde" i „no".
      Jako jedyny ocalał z kilkuosobowej grupy zatrutej alkoholem
metylowym. Przypłacił to częściowym paraliżem jednej ręki i nogi oraz niemotą.
Kuśtykał przez korytarz ciężko i powoli.
      Mimo tego, że dawałem mu solidniejszą, podwójną porcję,
zjadał wszystkie nie swoje obiady, na które sąsiedzi nie mieli ochoty.
Gdy przywieźli Edzia pierwszego dnia, nie pozwolił się
wykąpać pielęgniarkom. Wstydził się. Ja byłem jedynym mężczyzną na oddziale.
Zgodził się i wykąpałem go. Wtedy pokonaliśmy pierwszą i najtrudniejszą barierę
wstydu. Później już było łatwiej. Nie musieliśmy rozmawiać. Poznawałem, jak
zbliża się do kuchenki, po szuraniu jednej bezwładnej stopy. Zaglądał do
środka. - No, ... kurde... - mówił z intonacją pytania. Wiedziałem, że chodzi o
papierosy. Gdy już trzymał w ręce paczkę, a w ustach zapalonego popularnego -
uśmiechał się. Powoli nawracał cielskiem w wąskim przesmyku korytarza,
buchając kłębami dymu, jak statek oceaniczny.
* * *
Nie lubiłem ani Jasia, ani Władzia. Obydwaj wymagali
wielkiej cierpliwości.
      Jasiowi ślina zmieszana z jedzeniem ciekła cały czas po
brodzie i koszuli. Ten, kto go akurat karmił, wracał opluty i roztrzęsiony.
Pościel w łóżku zmienialiśmy minimum raz na dzień. Był myty czasem dwa razy
dziennie, od stóp do głowy. Jęczał i przyciskał dzwonek kilkanaście razy na
dobę.
      Władziu widząc mnie krzyczał : - Żydzisko! Żydzisko! Weźcie
go ode mnie! -Oblewał mnie herbatą, odpychał i nie pozwalał się dotykać.
      Unikałem przewijania ich, ale przewijałem i goliłem tak jak
innych, a przynajmniej chciałem. Starałem się być cierpliwy, próbowałem nic nie
odczuwać.
      Władziu miał powykręcane nogi, chorą skórę i stąd odleżynę
na biodrach wielkości dwóch złączonych dłoni. Żywe plamki mięsa, z którymi nie
mogliśmy sobie długo poradzić, nie chciały zarosnąć skórą.
      W wyglądzie Jasia coś uderzało. Tuż za lewym uchem
powierzchnia głowy urywała się. Ziało w tym miejscu wielkie wgniecenie, którego
nie mogły zakryć gęste włosy. Kiwał się i rzucał na łóżku, nafaszerowany
lekami.
* * *
      Była tu kobieta, która nic nie chciała mówić. Nie było to
nic wyjątkowego.
      Zajmowaliśmy się nią jak każdą inną, karmili, myli. Gdy ją
przewijałem, brałem pod ramiona, sadzałem na krześle, ściągałem mokrą pościel z
łóżka, ścieliłem na nowo, potem przebierałem ją wkładając suchą i czystą
piżamę.
      I znowu brałem pod ramiona, sadzałem na łóżku i podtrzymując
jedną ręką jej nogi, drugą ramiona - delikatnie kładłem ją na poduszkę. I
często mówiłem przy tym, jakby komunikując, co chcę zrobić: - No to kładziemy
się Haniu, bum ... Tak było od tygodni, ten sposób kładzenia Jej na łóżku stał
się już moim zwyczajem.
      Z czasem uśmiechając się do niej mówiłem już tylko: - No to
bum...
      Aż kiedyś, gdy posadziłem ją przebraną na łóżku, uśmiechnęła
się do mnie i bez czekania na mnie krzyknęła:
No to bum! - i zadowolona przewróciła się sama na poduchę.
* * *
Na oddziale pracowały też siostry zakonne. Z oddaniem i
cierpliwie. Były milczące i oddalone. Oddalone od świata gazet i telewizji, do
tego stopnia, że ich opinie i sądy wydawały mi się śmieszne i żenujące. Ale tak
miało być.
      Wszedłem kiedyś do klauzuli, do pokoju jednej z nich,
stareńkiej siostry Gerardy, która prosiła mnie o wkręcenie żarówki.
      Wiedziałem, że zobaczę proste sprzęty. Ale jednak uderzyło
mnie to. To był pokój skromnej i starej kobiety, która niewiele chciała. Łóżko
zasłonięte parawanem, półka z książkami, miednica na taborecie. W tych czterech
ścianach pokoiku drgało życie. Poświęcone wylewaniu basenów i odprowadzaniu po
schodach do kaplicy starych kobiet, które gubiły kapcie.
* * *
Często zamienialiśmy się między sobą dyżurami. Wolałem
pracować nieprzerwanie kilka zmian, półtorej doby na przykład, popołudnie, noc,
pierwsza zmiana i popołudnie. Wtedy można było mieć i kilka dni wolnego, jeśli
się to dobrze zorganizowało. Praca ulegała wtedy odrealnieniu, podobnie myśl o
powrocie do domu. Gdy kończyłem o 22.00 następnego dnia - szedłem pieszo do
domu, przez autostradę. Polami, koło rzeki. Celebrowałem wyjście stamtąd.
Stawałem, widząc nad sobą przelatujące wielkie stado wron. Odprowadzałem je
wzrokiem najdalej, jak się dało. Za szosą, leżąc na trawie, wpatrywałem się
chciwie w chmury oświetlone jasnym blaskiem księżyca, zsuwające się powoli i
nieubłaganie w jeden punkt. Umieszczony gdzieś w dalekiej czerni nieba.
Przybity ciszą i ruchem wielkiej równiny nad sobą leżałem nieruchomo. Myśląc o
przestrzeni, która mnie wchłonie.
* * *
Jasiu był chorym z umiarkowanym niedorozwojem. Olbrzymi,
prawie łysy, często uśmiechnięty i mówiący niewyraźnie, klękał wieczorami przy
łóżku. Brał do ręki różaniec i odmawiał głośnym, dziecinnym szeptem. Wzdychał
przy tym często i zamykał oczy. Szeroko otwierał usta i kiwał się
niedostrzegalnie.
      I także wieczorem rysował swój „pamiętnik". W poprzednim
zakładzie nauczono go codziennie rysować i forma terapii przekształciła się w
prawdziwą sztukę. Stało się to też rytuałem, po kolacji siadał przy malej
półce, wyciągał kredki i rysował jedną stronę, swój dzień. Który najczęściej
wyglądał podobnie: on siedzący na krześle przed oknem. Czasem był tam ktoś, kto
przyszedł w odwiedziny, czasem można było rozpoznać inne pomieszczenie: na
przykład świetlicę i telewizor lub ogród i ścieżkę obok domu. Czasem byłem tam
ja golący czy strzygący włosy. Ale większość kartek wyglądała tak samo: on,
okno, krzesło i łóżko.
      I biel w tle.
Gdy Jasiu zmarł, sprzątałem jego półkę. I ułożyłem ostatnie
rysunki, na których już rysował siebie leżącego, ułożyłem w rzędzie na łóżku.
Ostatnie kartki były puste. Definicje sztuki art-brut, sztuki prymitywnej były
niczym wobec tych rysunków. Nie przylegały do nich.
|
      Patrzyłem na nie, coraz bardziej wstrząśnięty. Wiedząc, że
sztuka wygląda właśnie tak. I nikt jej nie widzi, nie ocenia, nie poddaje
analizie. Te szkice były proste, wręcz nabazgrane. Słynne obrazy Romana Opałki
zapisywane od lat kolejnymi liczbami uderzały tą samą prostotą, surowością.
Były notatką upływającego czasu i niczym więcej. A może właśnie zawierały w
sobie wszystko. Rysunki Jasia stały w jednym rzędzie z obrazami Opałki. Tylko
nikt się o nich nie dowie. Zostały spalone w piecu, w piwnicy.
      Od tego czasu nie rysowałem więcej twarzy zmarłych.
|
* * *
      Byłem
sprzątaczem i golibrodą. Myślałem, że nie lubiłem sprzątać, zbierać śmieci,
wycierać szmatą podłóg. A jednak moim światem były białe kafelki, ciemne plamy
na wykładzinie, kłaki kurzu w kątach. Nietrwała materia, przybierająca
nieprawdopodobne formy, była moim obrazem świata. Wchodząc z miotłą do pokojów,
widziałem wciąż przybywające drobiny kurzu, więdnące kwiaty w doniczkach,
siwiejące głowy starych mężczyzn i ich wzrok coraz bardziej odległy i myślałem
o tym, że faktycznie jesteśmy grecką zasadą, ideą, przez którą przepływa wciąż
organizująca, rozpadająca się materia. I jej dotykamy, i ją obserwujemy,
zdziwieni i coraz bardziej olśnieni.
      Gdy
skupiony obserwowałem smugę światła na popękanej lamperii, zaklęty jej
powierzchnią, przypominały mi się zupełnie inne, dostojne, miękkie i nasączone
kolorem dywany Vermeera. Jak długo i głęboko musiał się w nie wpatrywać, aby
stały się tak sugestywne, kuszące. Z bardzo odległych od siebie i zupełnie
odmiennych światów pochodziły te obrazy, ale wyrosły chyba na tej samej
płaszczyźnie - trwania nad małą grudką ziemi, pęknięciem, rysą, ziarnem.
      Byłem sprzątaczem i golibrodą. Golenie miało w sobie ukryty
smak poznawania. Stojąc przed zarośniętymi twarzami starych mężczyzn, odkrywałem
je na nowo. Ostrze maszynki ściągało pianę i wynurzały się znajome zmarszczki i
zagłębienia. Wyżłobione góry i doliny z bliska. Poszarpany pejzaż doświadczeń,
który za każdym razem okazywał się nowy, bolesny. Stawał się widomym znakiem rezygnacji,
pogodzenia się. Goliłem zawsze pod koniec zmiany, powoli, żartując i
rozmawiając. A jednak golenie stało się z czasem pełnym namaszczenia rytuałem.
Obcując z ich twarzami, stopniowo i niewyraźnie uświadamiałem sobie, że obcuję
z cząstką świętości. Z czasem te twarze zlewały się w pamięci w jedną, która
stawała się może obliczem zasady, wzoru, może obliczem czasu. Zagarniała w
siebie tak wiele znaczeń, że stawała się milczącą, przytłaczającą obecnością.
Żyłem przed Obliczem.
Osoby prezentowane na zdjęciach nie są bohaterami prezentowanego tekstu.
Prezentowany tekst jest fragmentem książki pod tym samym tytułem,
która ukazała się nakładem wydawnictwa "Znak".
patrz także: Przed premierą - MP3
|