jesień/zima'06

strona główna
str.1



Zapiski z nocnych dyżurów

fragmenty


jacek baczak, tekst
maciej skawiński, zdjęcia
anna dorota morawiecka, ilustracje





      Gdy długo nie masz nocnych dyżurów i wracasz na nie po kilkutygodniowej przerwie, musisz nauczyć się od nowa wszystkich nocnych dźwięków tych korytarzy i pokoi. Jakbyś czytał raz jeszcze za­pomnianą już książkę - gdy słyszysz głuche uderzenia o ścianę rąk mężczyzny z „piątki”, krzyki i jęki siwiutkiego dziadka z „jedynki”, metaliczne uderzenia kaczek i basenów kładzionych na krzesłach koło łóżek, krótki szum wody w umywalkach. Stojąc w korytarzu, po dźwięku skrzypiących drzwi poznajesz, kto wychodzi z pokoju. Roznosisz jeszcze herbatę, poprawiasz zsunięte kołdry, wracasz w ciepły krąg światła lampki na biurku w dyżurce pielęgniarskiej.
Bronisz się przed ciszą i ciemnością. Przed wiatrem i snem tych ludzi w pokojach. Przed ciśnie­niem świadomości, która, jakby niepewna siebie, zaczyna tracić kontrolę nad ścieżkami, którymi biegnie. Bronisz się, bo dla ciebie długa, nocna cisza oznacza niepokój, niewiadome. Oznacza zbyt jaskrawy widok własnego lęku, bezsilności i świadomości. A jednak czekasz na te długie godziny ciszy, gdy możesz powoływać do bycia rzeczy i zapachy, o których zapomniałeś, że istnieją w tobie.
      I widzisz obrazy, które teraz wylewają się na papier, ukryte głęboko i nie istniejące - za dnia.


* * *


      Ich świat gwałtownie się zawężył, skurczył. Dlatego dla pani z „szóstki” sprawą ważną jest, jak leży ściereczka, jak wysoko podniesiony jest podgłówek, do ilu centymetrów od framugi odsłonięte są firanki. Czy wewnętrzna okiennica jest otwarta do końca, czy aby na pewno dotyka ściany. Te szczegóły urastają do rangi rzeczy decydujących w dużej części o harmonii tego świata. Jeśli coś jest nie tak, przychodzę wezwany dzwonkiem i z gestykulacji wnioskuję, co poprawić. Ta babcia leży od kilku lat naprzeciwko okna i te kilka centymetrów przysło­niętych okiennicą ogranicza jej widok nieba i chmur. Tego skrawka chmur, w który codziennie się wpatruje. Zza tego szaro-błękitnego witrażu spłynie na nią biała opończa snu. Wejdzie w nią, by sprawować sakrament milczenia na swoich dawno nie widzianych zagonach i grządkach, polach i ścieżkach. By chodzić w procesjach z jesienią.


* * *


      Często odchodzili nad świtem. Zostawały zimne i sztywne ciała, które rano znosiliśmy do pro­sektorium. Ciała, wobec których odczuwałem winę, do których często mówiłem szeptem, myjąc je w kostnicy. Ale też czułem ich obcość. Podwiązywałem szczęki, zamykałem powieki, zakry­wałem białymi prześcieradłami te naraz wygładzone twarze. Wkładałem spodnie, zapinałem koszule na piersi, z której jeszcze czasem w krótkim char­czeniu ulatywały resztki powietrza. Zawijałem te ciała, aż stawały się jakimiś pakunkami, tłumokami - gotowymi do wrzucenia w gardziel ziemi na prze­trawienie w wielkiej, nie kończącej się przemianie. W której ja też byłem pojedynczym punktem.

      Jedni krzyczeli przez kilka nocy, by następnej zamilknąć, inni zasypiali cicho po obiedzie. I gdy przychodziliśmy z czystą pościelą „przewijać”, posadzić na krześle - braliśmy w ramiona już nieboszczyka. Umierali nagle i bez krzyku jak zgaszona świeca. Myłem łóżko, potem półkę, zbierałem jakieś resztki jedzenia, książeczki do nabożeństwa, papierki po cukierkach, święte obrazki, jeden pantofel, grzebień - i gdy rodzina nie chciała tych rzeczy, schodziłem do piwnicy i patrzyłem, jak żar pieca pochłania to wszystko, co tak wiele lub niewiele mówiło o nich. Czasem zostawiałem sobie tylko jedno, zniszczone, pomięte zdjęcie, które chowałem. I często wiele miesięcy później odnajdywałem je wśród papierzysk. Oglą­dałem jakieś podwórko, rodzinę usadzoną na ławce pod drewnianą ścianą, uśmiechy, psa leżącego u nóg, gruszę w tle. Te fragmenty światów zobaczone i zachowane przez nich w pamięci już nie istniały, mimo że stało jeszcze może to drzewo i ten dom. Wpatrzony w kawałek papieru próbowałem to zro­zumieć.


* * *


Stałem nieruchomo pod drzwiami w półmroku korytarza, słuchając nocnych majaczeń. Rozmów z nieobecnymi. Żalów i jęków. Głośnego stękania, gdy mocz pluskał oddawany do przenośnych, plastikowych sedesów. Niezgrabnego, powolnego szurania w kierunku łóżka. Cichych płaczów. Niesamowitych modlitw, skróconych i pomiesza­nych przez pamięć. Narzekań, że znowu okradli. Przywoływania córek i synów.
      Stałem tak pod drzwiami zmartwiały i nie­ruchomy. W korytarzu panowała cisza. Lampa oświetlała dwa rzędy drzwi. Wreszcie odchodziłem z milczeniem, które powoli we mnie narastało, w kierunku dyżurki.

      W nocy chłodne powietrze wkradało się przez uchylone okna. Znaczenie wszystkiego wydawało się rozrastać i przekształcać. Dążyć w głąb, ku zniszczeniu oczywistości. W kubłach z wodą roz­kładały się w pianie drobiny życia. Kobiety majaczyły, mówiły same do siebie, coraz bliższe ostatniej godziny. Rzeczy zdawały się niszczeć od środka. Rozkładać się pod plamami szarej pleśni, siateczką pęknięć, popiołem drgającym w powietrzu. W lodowatych podmuchach wiatru.
      Było to pogrążanie się w sobie. Podążanie za każdym skojarzeniem. Budowanie wizji z każdego obrazu, na którym znieruchomiał wzrok. Wyciąganie z wnętrzności zapomnianych wątków i poddawanie się zapachom. Było to przemożne działanie ciszy. Potęgującej każdy ruch palców do gestów Demiurga. Idąc za tym gestem można było stanąć w środku korytarza i zacząć opowiadać fragment nieistniejącego świata. By przerwać opowieść dla kawałka pejzażu, który wyłonił się z mgły za oknem rozświetlonej brudnym pomarańczem latarni.
      Czuło się napiętą, nieokreśloną błonę znaczenia oblepiającą wszystko. Czuło się, że za jej cienką powłoką istnieje o wiele mocniej niż przypuszczamy - cisza, ciemność, bezruch i zimno. Było to wyraźne i oczywiste. Myśl ślizgała się po tej błonie, zafascynowana potężną nieruchomością za nią.


* * *


Dzisiaj zmarła Kasia. Gdy przed piątą rano przewijałem ją, oddychała jak zwykle ciężko, ale oczy miała nieruchome, wpatrzone gdzieś daleko. Nic nie szeptała, niczego nie chciała. Przed szóstą zmarła. Gdy z zapalonym papierosem zbierałem się powoli do szatni, zrozumiałem, o co jej chodziło w nocy.
      Stukała co chwilę drabinką. Krzyczała cicho, gdy przechodziłem. Kiedy stawałem nad Jej łóżkiem, coś jakby chciała mi pokazać, ale sama nie była tego pewna.
      Wodziła ręką po kołdrze, poduszce, półce. Sprawdzałem, czy ma sucho, czy dobrze leży, czy ma herbatę, drabinkę koło ręki, poduszkę tak jak lubi. Wszystko było w porządku. A jednak czegoś chciała.
      Usiadłem na łóżku, wziąłem jej dłoń w swoje ręce. Leżała bez ruchu spokojniejsza, z półprzymkniętymi powiekami. Po kilku minutach odchodziłem, a gdy wołała - przychodziłem i siadałem znowu.
      Rano zrozumiałem, że to był strach. Nie chciała być sama. Nie chciała zgasnąć tak po cichu, niedostrzegalnie w ciemnej sali wypełnionej ciężkimi oddechami innych kobiet.
Zostało puste łóżko. I mimo że już wkrótce leżała na nim inna babcia, mówiliśmy długo: łóżko Kasi.


* * *


Wchodziłem w ciszę i nieruchomość piwnicy. Za­stygałem, chcąc zobaczyć wielką przestrzeń na płótnach. Widziałem rozległe, wielkie płaskowyże, po których przemykały szybko cienie pojedynczych chmur. Gdzie było inne niż w dolinach światło. Monotonne równiny pod ruchomym, broczącym niepokojem niebem. Czarne góry o pustych dolinach i nieruchomych, srebrnych taflach jezior.
      Gubiłem się w tych nieprawdziwych światach. I zamykałem się w patrzeniu na odbicia chmur w kałużach między kamieniami a śniegiem. Trwałem nad pęknięciami farby, nad każdą jej szorstkością. Napięcie i żal pojawiały się, gdy wracałem do źródła, do jesiennych lasów i nieba. Do ścieżek wydep­tanych w wysokiej, żółtej trawie, pełnych ostrego i zimnego światła.
Ładunek wyobraźni był czymś niestałym. Zwykłe słowa i gesty były tylko punktem, murem, próbą oznaczenia. Po ich przejściu stawało się na rozdrożu. Nad czeluścią pełną obrazów nieoznaczonych i nie znaczących. Pyłki wirujące w powietrzu stawały się ważne. Na podobieństwo Demokrytowego objawie­nia kropla osiągała wartość absolutną. Tak zobaczona przestrzeń miała się znaleźć na płótnach.


* * *


Obserwowałem z okna kuchenki, jak pracownik z firmy pogrzebowej niedbale stoi i pali papierosa. W brudnych dżinsach, z brzydką twarzą i ramionami osiłka. Wziął od kierowcy czarnej limuzyny reklamówkę z ubraniem i wszedł do kostnicy.
Powoli, niemal automatycznie zmywając talerze w strumieniu ciepłej wody, myślałem o tych ludziach, zjawiających się niedługo po czyimś zgonie. Skończyłem. Zakręciłem wodę, wytarłem blaty i ręce. Zerknąłem przez okno. Stał przed drzwiami kostnicy paląc. Włożył rękawice z folii, zdusił niedopałek i założył na nos i usta ręcznik. Wszedł z powrotem do środka. Patrzyłem jeszcze chwilę w biały prostokąt drzwi. Odwróciłem się od okna, wziąłem nóż i zbiegłem na dół. Uchyliłem drzwi kostnicy i zamknąłem za sobą. Brzęczenie dziesiątek much, klnięcie osiłka i odór rozkładającego się ciała zatrzymały mnie w miejscu.
      Naciąłem buty w piętach, żebyśmy mogli założyć je na stopy. Pomogłem rozcinać marynarkę na dwie części i naciągać ją z dwóch stron na ramiona. Ubraliśmy zwłoki z wierzchu, niedokładnie. Nie dało się inaczej. Ciało zaczynało miejscami przechodzić w stan półpłynny. Przy każdym gwałtowniejszym poruszeniu płyn nieokreślonej, ciepłej barwy lał się z napuchniętej twarzy. Zwłoki Stefana leżały już długo, na zewnątrz był trzydziestostopniowy upał, z firmy przyjechali za późno.
      Poczułem naraz sympatię do osiłka. Patrząc, jak z kroplami potu na czole walczy z bezwładnością zwłok, wśród chmary brzęczących much wokół jego głowy i ramion - miałem wrażenie, że widzę czło­wieka walczącego z żywiołem. I nie myliłem się.
      Stefan nie był już kimś. Stał się czymś. Nie po­trafiłem tego określić, ale czułem zupełnie jasno, że tak właśnie jest. Patrząc na tę twarz, która już nią nie była, odczu­wałem to wyraźnie i mocno.
      Odjechali z trumną.
      Posprzątałem kostnicę, wytarłem mokre plamy, wytrułem muchy sprayem i zamiotłem. Przez następne dni czułem się dziwnie i obco. I odkry­wałem, ile pustej i milczącej przepaści jest pod słowem „obcość". Myślałem o strachu i o ruszającej się, żywej materii wokół.


* * *


Dla Rózi zatrzymał się czas. Żyła w mitycznym okresie, gdy z Agnieszką chodziły na spacery, spotykały się na różańcu i godzinkach w kościele. Tylko jedzenie było czymś realnym.
      Ożywiała się, gdy ją karmiłem i wtedy moja twarz była twarzą Agnieszki. Między jedną a drugą łyżką, z grymasem prośby, niewyraźnie szeptała jej imię.
      Marysia i Ania obok jadły same. Były kobietami, którym niegdyś czas odmierzał obiad, sprzątanie, pranie. Teraz codziennie całymi godzi­nami wygładzały fałdy na prześcieradle, poprawiały poduszkę, składały kołdrę.

Marynia mamrocząc coś o praniu często zabierała się z energią do ściągania poszewek. Nakładaliśmy je z powrotem później, gdy zmęczona zasypiała. Ania szorowała podłogę, półki, okno. Gdy nie było wody, brała herbatę po posiłku, wylewała i wycierała podłogę na kolanach. Gdy zbierałem naczynia, uśmiechała się dumna, z ru­mieńcami na twarzy. Czasem tylko siedząc przy oknie, przypominała sobie, że musi koniecznie iść do dzieci, żeby nie stały same pod szkołą.
Tymczasem dzieci same miały już swoje dzieci i oczekiwały narodzin wnuków.


* * *


      Miał to być duży obraz. Schodziłem za każdym razem do prosektorium i rysowałem pośpiesznie. W domu poprawiałem szkice. Wpisywałem inicjały, liczbę przeżytych lat i godzinę po zgonie, w której rysowałem. Potem kolejny rysunek naklejałem w rzędzie na wielkim blejtramie, delikatnie, żeby nie zetrzeć kurzu z poprzednich szkiców. Pierwsze naklejone portrety miały na sobie szarą jego warstwę. Następne coraz mniej. Wynurzały się jakby z zamglenia w ostrą biel zagruntowanego płótna.
      Nie wiedziałem dokładnie, czemu to robię. Czasem schodząc po kilku dniach do prosektorium, stawałem nagle w pół kroku, jakby rozumiejąc na mgnienie sekundy, czego oblicze tak naprawdę chcę narysować.
      Schodziłem po schodach i otwierałem kluczem białe drzwi, w drugiej ręce trzymając długopis i kartkę.


* * *


Dochodziła trzecia nad ranem. Słuchałem Grety. Mówiła w przestrzeń, monotonnym głosem. Resztki życia powracały w splątaniu. Pomieszane czasy i rozmowy, zdarzenia, które widziała i o których mówili bliscy, życie, które ją przeorało - wszystko to wracało do zmęczonego umysłu, wracało na skraj świadomości jak fale oceanu, uderzające ze stałością i spokojem. Niezmiennie odkąd istniał ocean i piasek.
      Czas i umysł. Może to wszystko było tylko tworem iluzji, pasmem złudzeń o sobie, o innych i o świecie, sumą wrażeń, stanów, słów, gestów i dotyków - nierzeczywistą taśmą, którą można ciąć, kleić, zatrzymywać, puszczać, cofać, mieszać z innymi. Czas wewnętrzny był bardziej skomplikowany od rzeczywistego. Zupełnie do niego nie przystawał, choć z niego się brał. Biegł swoimi nieznanymi torami. Przystanki sypane były garściami przy­padków przez umysł błądzący wśród faktów, wspo­mnień i przypuszczeń.
      Co działo się za tymi oczami, pod tym pomar­szczonym czołem? Jakie światy tam umierały, rozpływając się powoli? Patrzyłem na nie i to, co wydawało mi się tak ważne i tak moje, takie nie do odebrania - zdolność analizowania, wartościowania i wyciągania wnios­ków - przestawało istnieć. Tak dumny ze swego umysłu pozornie roztrząsającego sprawy i problemy - widzia­łem wokół siebie jego powolne i bezpowrotne zanikanie. Zostawał niepewny stan egzystencji, pół­senny, półprzytomny. Zamykanie się własnego świata, świadomości i pamięci w sobie. Kurczenie się aż do ciemnej nory pełnej niepokoju i strachu. Do odczuwania głodu, bólu, artykułowania jednego, dwóch słów. Miazgi wspomnień i wizji przepływa­jącej swobodnie i bezkarnie przez umysł. Czasem tylko w nocy wyrywającej im z piersi kilkuminutowy jęk.


* * *


Eugeniusza przywieźli na mojej zmianie. I na mojej zmianie, kilkanaście tygodni potem, zmarł. Kar­miłem go, przewijałem, goliłem. Miał sparali­żowaną połowę ciała. Nie mówił, a raczej poro­zumiewał się krótkimi mruknięciami. Jadł bardzo wolno, krztusił się. Dławił się gwałtownie, opluwając wszystko dokoła. Paraliż obejmował część twarzy, stąd też strużka jedzenia wciąż ciekła z lewego kącika warg. Był tutaj bardzo młody, nie miał jeszcze czterdziestki. Z początku nie wiedziałem, dlaczego wieczorami pokazuje mi na swój bok i na brzuch. Potem zrozumiałem. Przewracałem go na bok, kładłem jego zdrową rękę na podbrzuszu, przy­krywałem kołdrą i wychodziłem, gasząc światło.
      Paraliż był postępujący i obejmował wewnę­trzne narządy. Ciało zaczynało powoli umierać, płuca nie chciały pompować powietrza, przełyk nie mógł przepuścić odrobiny płynu.
Byłem przy jego przyjeździe i przy jego śmierci. Ubierałem go do trumny. Obmyłem go, uczesałem. Z tyłu stał szlochający brat. W środku byłem ściśniętą gulą żalu. Kilka godzin później, wie­czorem, zrobiłem pierwszy szkic pośmiertny, właśnie twarzy Gienia.
      Przypominałem sobie jego oczy, tak wyróż­niające go spośród innych chorych. Bo gdy nie spotykaliśmy się wzrokiem, reagował tak samo jak inni, zdrową ręką chwytał mnie i pokazywał czego chce. Śmiał się i płakał tym samym, jednym, przeraźliwym grymasem. Tylko oczy miał inne. Oczy wielu osób stąd były oczami dzieci, było w nich ciągłe pytanie i zdziwienie. Gienek patrzył oczami kogoś, kto wie, gdzie jest i w jakim jest stanie. I może dlatego przykuwały uwagę, czyste i smutne. Było w nich cierpienie, zmęczenie ciągłym bólem, zmęczenie po prostu. Był to wzrok człowieka, który ma dość, ale nie może nic zrobić poza czekaniem.


* * *


Był jesienny ranek, szedłem przez park na pierwszą zmianę. Było cicho, pusto i chłodno. Wielkie chmury stały nieruchomo.
      Na oddziale zobaczyłem nosze pod pokojem Heli. Zmarła w nocy. Urwał się jej chrypiący oddech. Zawinęliśmy ją w prześcieradło, znieśli ostrożnie do kostnicy. Agnieszka w pokoju obok leżała bez ruchu, patrząc w okno. Nie śpiewała jak zwykle i cisza w Jej pokoju była tym głośniejsza. Babcia z piątej sali żegnała się z nami. Dziękowała za wszystko, głaskała po rękach. Gdy usiadłem na chwilę przy jej łóżku, mówiła o swoim spalonym w czasie wojny domu, o jego piwniczce, gdzie przynosiła Żydom w nocy chleb i mleko. Mówiła o synu, o starej studni na podwórku. Mówiła, że dzisiaj umrze. Zmarła dwa dni później.
      Jasiu płakał. Siedział na łóżku, siwą głowę trzymał w dłoniach. Bose stopy wisiały nad podłogą. Nie wiedzieliśmy, jak mu pomóc. Odpychał nas gwałtownie.
      Ten ranek był zimny. Wszystko było ciężkie i nie do przejścia. Stałem przy oknie i paliłem. Chciało mi się uciekać.


* * *


      Moje uliczki były mi wierne. Przynosiły tę samą ciszę i ciemność, co zawsze. Wchodziłem w nie z taką radością, z jaką zasypiałem po nocnym dyżurze. Była to radość gwałtowna, byłem podniecony i uśmiechający się do wszystkiego. To był jakby inny tor świadomości. Idąc powoli, przenosząc wzrok z chodnika na mury kamienic, mogłem roztrząsać sam przed sobą wszystkie rozmowy, myśli, marzenia i wizje. Mogłem gestykulować, stawać i mówić do siebie, albo w milczeniu iść za wzrokiem i nachylać się nad pękniętymi murami. Mogłem malować szybkimi zamknięciami powiek. Kałużę rozjechaną w błocie, kamienną kostkę obnażoną w spękanym asfalcie, ziemię wyschniętą i pomarszczoną.
      Idę powoli. Jest chłodno i mży. Półmrok rozcinają tylko wystawy sklepowe. Przyjdę, w szatni się przebiorę, wyjdę na oddział, zrobię herbatę. Myślę o tym wszystkim, i jestem spokojny.


* * *


Często chodząc nocą po korytarzu myślę o obrazach. Jak wydobyć z siebie ich brzmienia. Drzemią głęboko i pewnie. Są w nas i my jesteśmy nimi. Tą ciszą, z której nas stworzono.
      Tą częścią milczenia, które nam tak ciężko poznać. Stworzyć coś prawdziwego, co dotyka tej ciszy - to nasłuchiwać, wchodzić w swoją niepewność, przypominać sobie, to faktycznie platońska „anamneza".


* * *




      O setki kilometrów stąd wybuchła wojna, na którą nikt tutaj nie miał wpływu. Malowałem wtedy słoneczniki Vincenta. Nie te słynne w dzbanie, a poziome, „leżące” na błękitnym tle. Malowałem je z oddaniem, starałem się. Miałem duży blejtram, przejęty byłem dzikością i życiem tych łodyg i płatków. Im więcej słyszałem o nowych nalotach, tym bardziej chciałem malować słoneczniki. I czułem, że powinienem. Była to rzecz, którą wtedy miałem robić. Siedzieć w chłodnej piwnicy i niezdarnie kopiować jakieś żółte, suche kwiaty, które Vincent zerwał pod płotem i namalował. Malować rośliny, w których było życie, falowanie, upojenie, zachwyt i racja. Za nią chciałem stanąć, za racją prostą i śmieszną. Za malowaniem kwiatów, łanów zboża. krzeseł z fajką, pokojów, irysów i nocnych kawiarni.
      I śmiać mi się chce, gdy pomyślę, jak głęboko i niesamowicie wyraźnie to odczułem – ja, podrabiacz obrazów za nędzne sumy, o niewartej zauważenia egzystencji. Zjadacz chleba, dener­wujący się spóźnionym autobusem, marzący po nocach o wielkich pieniądzach. Który dotknął wielkiego nurtu myśli i wartości, jak dziecko dotyka ręką oceanu.


* * *


Nie widzieli się wzajemnie długo. Ponad trzy miesiące, jak szybko obliczyłem. Byłem niemal pewien, że się już nie pamiętają wzajemnie. Michał ledwo chodził, niewiele mówił.
      Józiu był głuchy i słaby, nie trzymał się tak rzeczywistości jak Michał. Tracił kontrolę nad ciałem. Najwięcej kałuż na sali mężczyzn wycierałem za nim.
      Zamiatałem korytarz, gdy wyszedł z sali powo­lutku, chwiejąc się i drżąc. Odłożyłem miotłę i pomogłem mu dojść do drzwi ubikacji. Zamia­tałem. Po długiej chwili zauważyłem, jak Michaś ciężko stąpając, zbliża się do otwierających się z powrotem drzwi. Zza nich wychylała się siwiejąca głowa Józia. I naraz jego twarz rozszerzyła się w wielkim, promiennym uśmiechu radości. Przy­tomnym i szybkim ruchem wyciągnął rękę do Michała, po czym uścisnęli się mocno, męsko, nic nie mówiąc. Jakby odnajdując się w wielkim labiryncie mieszającego się czasu, który upływał dla obydwu coraz szybciej.
Gdy korytarz został pusty, a każdy z nich wrócił do swego pokoju - stałem długo z miotłą. Nieruchomo.


* * *


Nic nie zapowiadało Jej nagłej śmierci. Nocami krzyczała, w dzień drzemała, rozma­wiała. Jadła niewiele. Któregoś popołudnia prowa­dziłem ją powoli do ubikacji. Posadziłem na sedesie i wyszedłem poczekać w przedsionku. Siedziałem i myślałem o czymś, gdy usłyszałem gwałtowne wymioty. Zerwałem się i otworzyłem drzwi. Cofnąłem się ze zgrozą. Siedziała nieruchomo, pochylona mocno do przodu. Laska leżała obok, w kałuży gęstej krwi, pełnej skrzepów. Cała posadzka, jej szlafrok, ręce i twarz pokryte były ciemnoczerwoną mazią. Nie żyła. Obmyliśmy ją. Wziąłem ciało na ręce i zaniosłem na łóżko. Potem zbierałem ligniną krew z posadzki, myłem kafelki, laskę, muszlę.
Nic nie mogłem zrobić. To był gwałtowny wylew, pęknięcie wewnętrznego organu. Został mi w pa­mięci tylko obraz zwisającej w przód siwej głowy, bezwładnych rąk, podciągniętej koszuli odsłania­jącej kolana. I czerwonej podłogi, z przewróconą laską i rozbitymi, grubymi okularami w kałuży krwi.

Był coraz słabszy. Gdy wychodził z pokoju trzęsąc się i trzymając ściany, widziałem w jego nienaturalnie błyszczących oczach strach. Był późny wieczór, wszyscy inni już zasypiali. Tylko On przychodził po picie, po jakieś środki przeciwbólowe. Nie mogliśmy Mu pomóc, Jego choroba była sil­niejsza, trwała już długo i weszła w ostatnią fazę. W środku nocy już nie wstawał, dzwonił. Przyno­siłem mu herbatę, mimo kilku pełnych kubków stojących na półce. Z twarzą mokrą od potu, z błyszczącymi w półmroku oczami, półleżący zaczął nad ranem jęczeć. Przerażenie zaczęło ustępować miejsca wycieńczeniu. Jego chrapliwy, nierówny oddech urwał się rano, gdy jeszcze było ciemno. Przed południem ciało znieśli do kostnicy. Widzia­łem kogoś, kto wiedział, że umiera. Widziałem jego strach. Ogarniał całe ciało, cuchnący potem. Nie było tu żadnego majestatu.
      Starałem się milczeć, gdy ktoś dyskutował o umieraniu. Chciałem milczeć.


* * *


Kiedy stoję na przystanku przed budynkiem i patrzę w rzędy okien, wiem, że tam, w środkowym szeregu, w środkowym pokoju, za szybą leży drobna kobieta o siwych, rzadkich włosach. Wypowiada kilka słów na tydzień i ma wtedy przyjemny, cichy głos. Jej chudziutkie dłonie leżą nieruchomo na pościeli. Nie chodzi, karmimy ją i przewijamy. Od miesięcy patrzy w sufit. Czasem porusza wargami, jakby coś szeptała. Więcej nie robi nic. I gdy się wchodzi w dzień czy w nocy, jej wzrok jest nie­ruchomy, zawieszony na spękaniach sufitu. Jakby jej oczy nie reagowały na zapalanie i gaszenie lampy. Nieruchome. Wpatrzone. Czekające.


* * *




      Jadzia z parteru często po posiłku wychodziła na schody naprzeciw głównej bramy, siadała na krześle i tak zastygała, wpatrzona w drzwi. Wido­cznie kiedyś, zanim tu przyszedłem, czekała co­dziennie na kogoś. I został rytuał, przyzwyczajenie, w którym może czasem odzywały się resztki łudzącej nadziei.
Mimo że chodziła bardzo powoli, szurając i ciągnąc za sobą stopy, odnosiła po posiłkach naczynia ze swojej sali na stolik, z którego zabierałem je później do windy. I kiedy karmiłem Zygmunta albo Gienia, często pod koniec słyszałem brzękające i stukające kubki i sztućce w korytarzu, i szuranie pantofli. To Jadzia w swoich trzęsących się dłoniach nosiła naczynia. To był znak, że duża sala kobiet już zjadła.
      Jadzia zmarła pewnej nocy, gdy nikt tego nie przypuszczał. Dusiła się, próbowaliśmy podawać jej tlen. Ale jej ciało było już za daleko po tamtej stronie. Lekarz nie potrafił go zatrzymać. Wpa­trzona w nas wielkimi oczami, szeptała coraz niewyraźniej: - Zróbcie coś...
      Upokorzony, przerażony bezsilnością siedziałem na łóżku, trzymając ją za rękę. To mogłem zrobić, i szeptać do ucha kłamstwa, że zaraz będzie lepiej, że przyjedzie pogotowie.
      Gdy zgasła, nakryłem ją, odgrodziłem para­wanem od reszty łóżek, zgasiłem światło. Do rana chodziłem po korytarzu, stając przy oknach i wpa­trując się w ciemność. Powoli świadomość odchodzenia wszystkich i wszystkiego rosła we mnie. Stawała się milczeniem zagarniającym coraz więcej.


* * *


Anielcia była zgarbioną i nieufną babcią noszącą zawsze chustkę na głowie. Wędrowała po korytarzu „za krowami, które gdzieś poszły na szkodę". Cho­dziła z jednego końca na drugi, zaglądała do po­kojów, zmęczona kładła się na łóżko. Niedługo potem znowu się zrywała i szukała swoich cieląt. Często zapominała się i zostawiała niewielkie kałuże pod oknem na końcu korytarza. Kiedyś wywróciła się. Zabrano ją do szpitala. Stare kości nie chciały wrócić do dawnej, dobrej formy. Po powrocie już nie chodziła, karmiliśmy ją, nie chciała jeść. Leżała cały czas obolała i milcząca. Jęczała, gdy się ją dotykało, jęczała przy kroplówce. Gdy myjąc naczynia słyszałem ją, wzbierał we mnie gwałtowny, niejasny żal. Zamykałem się w kuchence i wbijałem palce w krawędź zlewozmywaka. A gdy to nie wystarczało, rzucałem w ściany blaszanymi kubkami.
      Zmarła po dwóch tygodniach. Zniknęły kałuże pod oknem i wędrówki po całym piętrze. Zapominałem, że ginięcie jest tak samo wszech­obecne jak stawanie się. Bez tej ciemnej połowy, połowy niszczenia, rozpadu, kurczenia się nasz świat nie byłby taki jaki jest. Żyłem nie myśląc o tym, robiąc to, co trzeba robić. Kupowałem im papierosy, soki owocowe, ciastka i cukierki, paluszki, śmietanę, trochę dobrej kiełbasy. Odnosiłem do zegarmistrza stare, zepsute budziki i przynosiłem je naprawione. Chodziłem po salach, rozmawiałem, naprawiałem różańce i nastawiałem radia, szukając na falach mszy świętej. Mówiłem, jaka jest pogoda za oknem i który dzisiaj mamy dzień miesiąca. Tłumaczyłem dziesiątki razy, że syn czy córka nie czeka na korytarzu, że na pewno przyjdzie za tydzień. Sprzątałem półki, podlewałem kwiaty, wyrzucałem niedopałki z popielniczek, poprawiałem święte obrazki oparte o doniczki.
      I tylko czasem, w środku dnia, w zamkniętej kuchni ciskałem kubkiem w drzwi, krzycząc. Czyż­bym chciał przestraszyć kogoś? Kogo? Sprawcę?
      Później stałem z opuszczonymi rękami, nawet nie myśląc o własnej śmieszności.


* * *


Noc, w której zatapia się wszystko. Wokoło mnie i we mnie. Słowa i myśli. Nic nie jest ważne. Te wszystkie słowa, obrazy, książki. Cisza ściera ważność takich spraw.
Ważne są tylko płatki herbaty wirujące w szklance. Papieros pływający w kółko w sedesie. Moje dłonie leżące na kolanach. Sen Maćka, mojego synka. Obijające się w przestrzeni słowa, których nie umiałem wyrzucić na wiatr, bo były za daleko.

      Wpatrywałem się uporczywie i uważnie w rzeczy otaczające mnie wokół. Jakby ich trwanie miało mnie pokrzepić. Rozpaczliwie syciłem się ich nie­ruchomością, szukając tej samej ciszy w sobie. Bez skutku.



* * *


Rysowałem dziesiątki szkiców, aktów, pół-aktów. W pamięci miałem godziny w pracowni, gdy światło oblewało torsy modeli. Kopiowałem rysunki z atla­sów anatomii. Powoli otwierałem się na milczące piękno ręki, nogi, szyi, barków, nie wspominając o całym kosmosie twarzy. W szkicowaniu umięśnio­nych ramion i delikatnych pleców kobiecych, wyrazistych twarzy i żylastych rąk - znajdowałem zmysłową przyjemność. Byłem tylko zachwytem i skupieniem. Znajome i opatrzone kształty okazy­wały się odkryciem, znałem przecież kształt dłoni, a gdy rysowałem krzywizny poszczególnych palców, byłem olśniony prostotą i pięknem. Myślałem wtedy o kwiatach i łodygach z rysunków Dürera, który musiał czuć, że kradnie cząstkę przynależnej Stwórcy satysfakcji i dumy, patrząc na stworzone od nowa w białej pustce papieru żyłki liści i płatki kwiatów.
      Chciałem dotknąć tej ciepłej i zwartej materii na rysunkach. Chciałem rozedrgać ją w zamieci ruchu. Chciałem ją jeść, zatopić w niej zęby.
      I patrzyłem teraz na inne ciała. Ciała, które stanowiły osobną księgę historii stworzenia. Osobną księgę doświadczania piękna. Ciała starcze, chylące się ku ziemi. Ciała słabe, blade, pokurczone, powykrzywiane, pełne blizn i zadrapań. Suchutkie, pokryte skórą w dotyku gładką jak papier, a pełną tysięcy zmarszczek i fałdek. Ciała najczęściej chude, kościste, o wyraźnych żyłkach, które pękały, gdy robiło się zastrzyk, czy pobierało krew. Zostawały wtedy ciemne, sine plamy.
      Patrzyłem na ciała, które czasem przerażały swoim zniszczeniem i zdeformowaniem. Była we mnie odraza, która w miarę przyzwy­czajania się i poznawania ich - powoli gasła. Aż w końcu postrzegałem w nich zupełnie inne piękno. Piękno bezradności i nasycenia. Wyczerpania.
      Jak dym ze zdmuchniętej świecy, tak te ciała resztką sił podtrzymywały płomień świadomości.


* * *


Mieliśmy dwóch braci. U obu orzeczono niedo­rozwój umysłowy, u jednego umiarkowany, u drugiego głębszy. Młodszy, Kuba swoją historię choroby miał długą, często był agresywny. Przebywał na małym oddziale z tyłu, w budynku prze­znaczonym dla najcięższych przypadków. Często krzyczał, wyrzucał jedzenie przez kraty, demolował łóżko. Uspokajał się przeważnie, gdy przychodził Władziu, jego starszy brat. Władziu siadał na krześle przy kracie, Kuba podchodził. Niewiele mówili, patrzyli na siebie, siedząc po obu stronach sple­cionych prętów. Czasem dotykali się i coś mruczeli po swojemu, opowiadali. Przynosiliśmy wtedy Kubie kolację, zjadał spokojnie całą.
      Czasem młodszy nie podchodził. Był w stanie podniecenia i agresywności, i stojąc przy oknie, nie ruszał się, spięty i gotowy do skoku. Władziu próbował cicho go wołać, potem odchodził. W nocy często Kuba wołał starszego : - Adziu ! Adziu !...
      Władziu zmarł pewnej letniej nocy. Nie przyszedł więcej do Kuby. Ktoś musiał Kubie powiedzieć o śmierci brata, bo przestał wołać. Jak co dzień przychodziłem posprzątać czy przynieść jedze­nie, i Kuba leżał nieruchomo, przykryty kocem, wpatrując się w drzewa za oknem. Przestał krzyczeć, ale też i przestał mówić. Pozwalał się wyprowadzać na spacery, jadł powoli i mało.
      Widząc jego nieruchomy wzrok, zastanawiałem się, czy rozumie, że został sam z całej rodziny. Widziałem wtedy smutek, to, że był upośledzony stawało się zupełnie nieważne.
      Gdy wychodziłem po pierwszej zmianie, Kuba był już po obiedzie i przeważnie siedział przy kracie. Patrzył w korytarz. Mimo tylu kontaktów był dla mnie obcy. Nie znałem jego myśli.
      Kończył się mój dyżur. Przebierałem się i wy­chodziłem. Przez długą i ciemną bramę wjazdową. Wychodziłem na ulicę i stawałem porażony świat­łem. Zdziwiony widokiem biegających dzieci i opa­lonych, śmiejących się kobiet.


* * *


Noc powodowała oddalanie i nadwerężanie rzeczy­wistości. W jej tkance ukazywały się możliwości wyjścia, opuszczenia jej. Czuło się to niedalekie wyjście. Każdy gest mógł nim być. Każdy zachwyt. Zachwianie wszystkiego w posadach było kwestią płaszczyzny, punktu oparcia. Punktu zmęczenia lub strachu.
      Dotykały mnie poplamione ścieżki, pełne nie-rozbudzonych obrazów, dotykały niejasne źródła, z których kwitły poszukiwania nazwań. Słyszałem wręcz, jak słowa kiełkowały na płaskowyżach ciszy, niepewne jeszcze swego kształtu i brzmienia w przestrzeni. Tak mocno związane ze swoim źródłem korzeniami milczenia, że niewymawialne jak hebrajski Tetragram.
      Siedziałem jak zwykle na parapecie, pozwalając się wciągać nocy.


* * *


Zapalałem światło i zamykałem za sobą drzwi. Przychodziłem tu najczęściej wieczorem, po zro­bieniu całej roboty na oddziale. Podchodziłem do betonowego katafalku, wyłożonego płytkami, w którym na środku pod noszami był mały kanał odpływowy.
Odchylałem delikatnie prześcieradło lub poszewkę z twarzy. I cały czas czułem, że jestem z kimś. Mówiłem do nieruchomego mężczyzny lub kobiety, przepraszałem, szeptałem półgłosem. I jednocześnie rysowałem. Powieki, nie całkiem zamknięte, lekko rozchylone usta, niedokładnie zmyte ślady jedzenia koło ust.
      Czasem dłonie powykręcane reumatyzmem i złączone ze sobą w misterny sposób, którego już się nauczyłem. Przy najlżejszym dotknięciu roz­chylały się na boki i trzeba było je łączyć od nowa.
      Do głowy przychodziły mi wszystkie modlitwy za zmarłych, obrzędy, gesty i rytuały. Wszystko to było nie na miejscu. Wolałem mówić do nich po cichu, po imieniu. Jakby spali.
      Często potem porównując rysunki z kostnicy z rysunkami ludzi śpiących, widziałem, że gdyby nie podpisy na szkicach - myliłbym się.
      Nie różnili się niczym i miałem wrażenie, jakby to była powolna zmiana, zasypianie długie i nie­zauważalne.


* * *


Biegnące w poprzek nas korowody zapachów, szepty rzeczy, psalmy światła - zatrzymują się w oczach i stoją białymi kolumnami milczenia. Nie dowierzamy temu, co widzimy i odczuwamy, jakby przeświadczeni, że istnieje rzeczywistość „za kulisami", poza areną naszych gier, walk, klęsk i sukcesów. Wciąż wierząc, że tam istnieje zrozu­mienie wszystkiego, wyjaśnienie wszystkiego. Jed­nocześnie wiedząc, że próba zrozumienia przerasta nas nieskończenie. Być może miał rację jeden z filozofów, traktując cały postrzegany przez nas świat jako zaszyfrowany tekst, którego nikt nie umie od­czytać.
      Tajemny język, wobec którego stoimy bezsilni, zmuszeni do poniechania chęci zrozumienia, wiedzenia. A może wszystko nie miało żadnego znaczenia, było tym, czym jest, było „dobre", jak powiedziała nam Księga Rodzaju. Często patrzyłem w twarze leżących. Nie chcieli już nic wiedzieć, wszystko stawało się niepewne, rzeczywistość nie była już tak godna zaufania jak dawniej. Nic nie mieli, nawet siebie. Ciała nie chciały ich słuchać, a myśli wydawały się ześlizgiwać w krainę rządzoną przez chaos i przypadek. Jeśli czegoś chcieli, to niewiele, prawie nic. Cukierka, albo śmierci.
      W „Kazaniu Trzydziestym Trzecim" Mistrza Eckharta są słowa :
      „ Ten jest ubogi, kto niczego nie pragnie, nic nie wie i niczego nie ma."
      Mimo albo wbrew swej woli spełniali definicję świętości niemieckiego mistyka.


* * *


      Dzwonek. Podniosłem się z drzemki i zbiegłem na dół. Wyłączyłem pulsującą lampkę i wszedłem na salę. Po cichu zapytałem, co się stało. Babcia wskazała na sąsiadkę pod oknem. Podszedłem i zo­baczyłem, że ciężko oddycha, bardzo powoli, być może umiera. Zawołałem pielęgniarkę. Sprawdziła puls, zrobiła zastrzyk, poszła do dyżurki i po lekarza. Ja zostałem z zapaloną świecą i różańcem wetkniętym w dłonie babci. Gdy przyjechał lekarz, stwierdził zgon.
      Nazajutrz ubrałem ją. Uczesałem włosy i za­wiązałem chustkę. Zawsze było tak samo. Próbowałem złączyć sztywne dłonie. Wkładałem czarne rajstopy, suknię, buty. Pomagałem przełożyć do trumny, w koronkową biel.
      Wyglądała, jakby położyła się w czystym, od­świętnym ubraniu, surowym i prostym, i zasnęła na chwilę. Jakby miała jechać na jakąś uroczystość po przebudzeniu. Zawsze było tak samo. Tworzy­liśmy iluzję uroczystego odejścia.


* * *


W środku nocy podnosiłem głowę ze snu i słuchałem uważnie. Babcia z innego piętra wołała długo w noc: - Stefan! Stefan!... To był jej mąż, nie żył od kilku lat. Leżałem nieruchomo.


* * *


      Często, gdy rozmawiałem krótko z Hanusią, patrzyłem na nią, przewijałem, sadzałem na krześle i kładłem na poduszkę - myślałem o tym, jak odczuję Jej odejście. A jednak stało się inaczej niż myślałem, żal przyszedł długo po Jej śmierci. Zmarła, gdy miałem wolny dzień. Kiedy wydawałem Jej zwłoki z prosektorium, ledwo poznałem twarz, żółto-brązową, ściągniętą. Wtedy była dla mnie zupełnie obca.
Dopiero kilka dni później zacząłem sobie przy­pominać Jej ciche i delikatne słowa, zażenowany i nieśmiały uśmiech, siwe włosy. I to że, sam nie wiem dlaczego, szczególnie ostrożnie przewijałem tę siwiuteńką babcię. I dopiero wtedy pojąłem, że już Jej nie zobaczę, nie zobaczę tego uśmiechu przeznaczonego dla mnie, który uzmysławiał wyraźnie, po co tu jestem.
      I wtedy przychodził „ten" żal, otwierający wielką przestrzeń ciszy. Wielką przestrzeń.


* * *


Obserwując mojego synka, widziałem, jak w lu­strzanym odbiciu, dziadków z mojej pracy. Mo­menty, które oznaczały początek, oznaczały krok w kierunku życia i samodzielności, które nam, rodzicom przynosiły tyle radości - tutaj oznaczały koniec, były ostatnimi, spowite były milczeniem.
      Rozmowy o pierwszym słowie, nawet sylabie, o pierwszych krokach, o pieluchach i nocniku, o samodzielnym ubieraniu się, o wiązaniu butów - były czymś oczywistym.
      Tak jak oczywiste było milczenie towarzyszące dziadkom, gdy przestawali chodzić, przestawali mówić i zostawało im nierzadko jedno słowo, artykułowane z coraz mniejszą świadomością, gdy nie umieli już nazwać rzeczy wokół, i gdy w końcu nie potrafili umyć się, ubrać i załatwić w porę swoich potrzeb. Aż w końcu odchodzili fizycznie, zapadając w wielką czeluść bólu i ciemności. Uciekając przed coraz bardziej wrogim i niezrozu­miałym światem wokół.
Czułem się jak strażnik końca świata. Cytadeli z jedną bramą.
Tu wszyscy byli skazani i wszyscy po przejściu tej bramy już prawie nie wychodzili.


* * *


      Pierwszego dnia po urlopie, sprzątając na parterze w dużej sali, zobaczyłem nie znanego mi mężczyznę siedzącego na łóżku i płaczącego. Sta­nąłem przed nim, próbując dowiedzieć się, co się stało. Zauważyłem pod kołdrą zarys tylko jednej nogi. Nie odpowiadał.
      Wykrzywił się w próbie powiedzenia czegoś i pła­kał dalej, patrząc mi prosto w twarz i nie kryjąc oczu ani policzków z zarostem świecącym od łez.
      Poszedłem dalej, a on został tak, siedząc i patrząc przed siebie. Powiedzieli mi później, że środki przeciwbólowe były za słabe.

Kilka dni potem w szpitalu, po amputacji drugiej nogi, zmarł. Przez te klika dni nie zamieniłem z nim ani jednego słowa. Patrzyliśmy tylko na siebie. On płacząc.
      Płakał kilka dni i zniknął, zostawiając puste łóżko następnym.


* * *


Od czternastu lat leżała tu kobieta, Ania, sparaliżo­wana i bez nóg. Niezdolna do przewrócenia się na bok. O ciele wręcz spłaszczonym i rozlanym od leżenia. Od czternastu lat najczęściej wpatrywała się w ściany i okno tego samego pokoju. Rzadko ją przewożono czy zabierano na „spacer” czymś co przypominało jeżdżący, rozkładany stary fotel. Sama mogła tylko umyć twarz i ręce mokrą gazą, z jedzeniem miała już problemy.
      Ale jednak przez cały ten czas wiedziała co­dziennie, który jest dzień tygodnia i miesiąca. I gdy odpowiadałem jej na pytanie, jaka jest pogoda za oknem - milkła, zamykała oczy, bądź uśmiechała się niedostrzegalnie.
      Być może przypominała sobie sypiący śnieg, zapach dymu z ognisk palonych jesienią i kałuże ciepłego deszczu.
I odstawiałem miotłę w kąt, obierając jej man­darynki i próbując opowiedzieć, co jest za oknem. Że pachnie mocno ziemią i drzewa są nagie i ciemne.


* * *


Siedząc w dyżurce, słyszę Stasia i Irenę. Pod­chodzę do drzwi piątki i szóstki, słucham. Stasiowi wydaje się, że przychodzą do niego jacyś ludzie, wbijają mu gwoździe w głowę i pęcherz, zabijają go. On krzyczy, odgania ich. Nie pomagają silne leki. Tak jest co noc. Irena rozmawia ze sobą, a raczej dwie osoby w niej rozmawiają. Pierwszy glos jest cichy, tłu­maczy coś spokojnie po polsku, drugi głos wtrąca się gwałtownie, jest głośniejszy i natarczywy. Mówi po niemiecku.
      Wchodzę na salę, próbując ich uspokoić. Na chwilę patrzą półprzytomnym wzrokiem w moją twarz, cichną. Gdy wychodzę, ciemność dopada ich znowu. Rozpalają się ich światy.
A ja słucham, słucham bezwstydnie. Myślę o nich, zadając pytania. Myślenie o tym może być tylko pytaniem. Co to jest, że oni krzyczą co noc. A ja siedzę i słucham. I tylko tyle. To jest wszystko. Każde więcej będzie nieuczciwe i złe.


* * *


W środku nocy, w zupełnej ciszy, stojąc na korytarzu zobaczyłem, jak zza drzwi jednego z pokojów wyłaniają się ręce na posadzce. Potem ramiona i tułów. Podszedłem i zobaczyłem, że to Rudek wyczołguje się z pokoju. Nie miał nóg i normalnie poruszał się na wózku lub dwóch kulach.
- Wszystko w porządku, w porządku... - wy­szeptał. Podniosłem go i prawie zaniosłem do ubikacji. Nie chciał brać swoich kul i iść normalnie, stukając o podłogę - bo obudziłby innych.


* * *


Alek wstawał wcześniej niż inni, wkładał czapeczkę z pomponikiem i zabierając ręcznik, mydło, brzytwę. pędzel, szedł do łazienki. Posiłki jadł w określonym porządku, pijąc na końcu, odnosząc talerze i sztuć­ce wprost do kuchenki.
      Chodził na codzienny spacer w kółko po świetlicy lub ścieżkami w ogrodzie. Palił wyznaczoną ilość papierosów w kilku stałych porach. Układał te papierosy w równym rządku w szufladzie półki. Wieczorem słuchał zapowiedzi spikera w telewizji i zaznaczał pozycję za pozycją w programie w gazecie, codziennie bez zmian. Popołudniami zakładał szalik, a przed wieczorną toaletą wkładał znowu czapeczkę.
      I czasami wydawało mi się, że choć trochę rozumiem te dziesiątki codziennych rytuałów Alka. Jego niewidoczną dla obcych, cichą walkę o za­chowanie sprawności ciała i umysłu. Jego wolę życia w uporządkowanym świecie. Walkę groteskową, bo z góry przegraną ?
      Po wielu długich miesiącach Alek nie wstał rano z łóżka. I odtąd czas zaczął się dla niego toczyć tak samo szybko, jak dla innych wokół.


* * *


Gdy podawałem i odbierałem baseny, podmywałem, zmieniałem mokre i brudne podkłady i przeście­radła na czyste i wymaglowane, układałem spara­liżowane nogi i ręce, powykręcane kikuty po ampu­tacjach - nie odczuwałem wstydu. I ci, którzy długo leżeli, też nie dawali go odczuć. Był tu czymś obcym, z innego świata, niepotrzebnym l śmiesznym. Przynosili go tylko nowi pacjenci i nowy personel.
      I tylko przy jednej czynności odczuwałem najdłużej zażenowanie. Gdy myłem i czyściłem szczoteczką z resztek jedzenia sztuczne szczęki i wsadzałem z powrotem do kubków z wodą. Ten, kto o to prosił, najczęściej przywiązany na stałe do łóżka, też był zażenowany. I obydwoje czuliśmy dziwny i paradoksalny fakt, że oto jest naruszona intymność. Intymność jedzenia, przeżuwania, poły­kania. Intymność posiłku. Ostatni azyl prywatności. Wśród pejzażu nagiej i bezbronnej, schorowanej starości.


* * *


      Po wielu miesiącach pracy zobaczyłem „drogę" wiodącą przez cały budynek. Szlak, którym prze­chodził każdy z pensjonariuszy.
      Były tu laboratoria, dyżurka, pomieszczenia biurowe, kuchenka na oddziale i kuchnia główna, pralnia i magazyny. I sale, na których powolutku umierali z miesiąca na miesiąc.
      Oddział dolny był czymś, co przypominało sanatorium, uśpiony, wypełniony cichymi roz­mowami o wszystkim, o wnukach i córkach, o rocz­nicy proboszcza z tutejszej parafii, o tych, co leżeli tutaj i odeszli. Były tu duże przestronne sale. Z dolnego przechodziło się na oddział górny, składający się z małych pokoi i zamykanych od zewnątrz izolatek. Był on wypełniony bezsen­nością i wpatrywaniem się w sufit. Bólem i ma­jaczeniami. Z oddziału górnego były tylko dwie drogi - do regularnego szpitala, bądź do kostnicy.
Regułą dla wszystkich było jedno - im dłużej tu ktoś leżał, tym więcej ciszy go otaczało. Gwar dol­nego oddziału zamieniał się w westchnienia górnego, te zaś w ciemność i ciszę kostnicy.


* * *


Wiedzieli dobrze, że już stąd nie wyjdą. Więc uciekali. Ich ucieczka nabierała wymiaru ostatecznego. Ucieczki przed nieprzerwaną ciemnością.
      Wychodzili na okna i trzymając się krat, krzy­czeli, wołali, prosili.
      W ich wyobraźni dzieci wciąż stały przed szkołą i przedszkolem, czekając na nich i płacząc.
      Ludzie stojący na przystanku, słysząc krzyki i widząc rozpaczliwe gesty rąk z okna, odwracali się powoli i dyskretnie. Tym obrotem skreślali realność ich krzyków, realność ich wołania o pomoc. Zwle­kaliśmy ich z parapetów i unieruchamiając ręce, umożliwiali podejście pielęgniarce z zastrzykiem. Obraz dzieci odpływał, zostawało zmęczenie.
      Pewnego dnia trzy razy odprowadzałem Henia spod furtki w ogrodzie. Za pierwszym razem, zaraz po śniadaniu, włożył tylko kapelusz. Nagi i bosy, w krótkiej koszuli z prześwitującymi gołymi pośladkami zaszedł pod ogrodzenie. Był zbyt bezbronny i żenujący, by wzbudzać śmiech.
      Przed obiadem nie wziął ze sobą nic. Nikt nie zauważył, gdy schodził po schodach i przemierzał alejkę do furtki. Furtka była otwierana i zamykana sygnałem z dyżurki. Więc stanął i szarpał klamką. Poszedłem po niego i przyprowadziłem z powrotem - był zmęczony. Podtrzymując go, nie wierzyłem, że w młodości pracował w kamieniołomach. Położył się i zasnął na swoim łóżku.
Wieczorem wziął do kieszeni szlafroka wszystko, co wygrzebał z szuflady półki - zapałki, lusterko, kubek, i ruszył znowu. Tym razem inną drogą, przez bramę wjazdową. Po trzeciej próbie poddał się. Siedział i płakał, mrucząc coś i sepleniąc. Następnego dnia drzemał lub patrzył w sufit. Ucieczka przybrała inny kierunek.


* * *


Codziennie szedłem do pralni z wielkim koszem. Po ciepłą i świeżą pościel. I spotykałem panią Zosię. Starszą i schorowaną kobietę, pracującą w pralni od wielu lat. Miała 63 lata, obandażowane nogi, pełne żylaków, grube szkła w okularach i twarde dłonie.
      Gdy przychodziłem rano, śpiący jeszcze od pełnej marzeń jazdy autobusem, u pani Zosi szły już pralnice, bulgotała woda, trzaskały mokre szmaty. Rzadko się uśmiechała i mało mówiła. Mieszkała sama i często przychodziła w soboty i niedziele, żeby coś poprać, żeby nie zabrakło czystej pościeli.
      Gdy zwolnili ją z pracy - w pół roku później zmarła. Czy to czego została pozbawiona - to było aż tak wiele?
      Woda, szmaty, odór ekskrementów, krwi i za­schniętego jedzenia, brud i wilgoć.
      A potem to wszystko zmieniało się w czystą pościel, pachnącą i gorącą od magla, na której często zasypialiśmy na krótkie minuty, chowając się przed oddziałową. Odebrano Jej możliwość stwarzania, uczestniczenia w cudzie przemiany.
Myślałem o Niej długo po Jej śmierci. Często wtedy, gdy wynosiłem ciężki kosz na górę. Patrzyłem na swoje młode ręce, wnosiłem szybko pościel do magazynu, zamykając się w nim. Nie chciałem, żeby mnie ktoś widział. W niebie wszystko będzie wykrochmalone i ciepłe.


* * *


Po wojnie, gdy był tu szpital dla gruźlików i za­rażonych w rozmaitych epidemiach, wynoszono kilku zmarłych w czasie dwóch, trzech dni. A i teraz bywało, że w ciągu dwóch tygodni umierało pięć, sześć osób. Te mury były nasiąknięte bluźnierstwami i skargami. Czasami stałem przy ścianie. Z garnkiem, z naręczem pościeli, z basenem – znieruchomiały na parę sekund. Zachowywałem się tak, jakbym chciał dojrzeć widzialne ślady, pęknięcia i dziury od ostatnich słów.
      Tak jak gdyby mogło to wszystko zostawić widoczny ślad. Być może bardzo chciałem uwierzyć w jakiekolwiek ślady zostające po nich, po nas.


* * *


      Gdy chodziłem po salach i korytarzach, w oknach widziałem wieżę kościoła odległą od naszej bramy o 40, 50 metrów. Górowała nad okolicą. Zawieszony był na niej wielki zegar z wyraźnymi cyframi. Czekając na koniec zmiany, sprawdzałem na nim czas.
Stojąc przy oknie dla kilku głębokich oddechów, zatrzymywałem na niej wzrok. Na wieży lśniącej w słońcu, lub ciemnej i ponurej na tle błękitnego, pełnego wiatru nieba. Przyzwyczaiłem się do niej.
      Wieża była czymś z zewnątrz, zza okna. Wolnym i czystym, cichym, umieszczonym w niebie. Nachylając się swym kamiennym cielskiem ku naszym oknom, obiecywała cień i chłód, odpoczynek i nieruchomość. Była inną maską Oblicza.
      Erich Fromm napisał, że ludzie pod koniec śred­niowiecza zaczęli odczuwać niepokój, strach przed upływaniem czasu. Jednym z symptomów tego nowego odczuwania czasu był fakt, iż zegary w Norymberdze od szesnastego wieku zaczęły wybijać kwadranse.


* * *


Dzwonek brzmiał natarczywie i głośno, podejrzanie długo.
      Stałem z koszem w pralni, dwie kondygnacje pod oddziałem i słuchałem. Na górze powinny być pie­lęgniarki. Postawiłem kosz i pobiegłem na górę. Korytarz był pusty, wózek z czystą bielizną i pościelą stał przygotowany do przewijania, lampka pulsowała nad siódemką. Otworzyłem drzwi. Pie­lęgniarki wypadły krzycząc, żebym szukał Marysi. Gdy przewijały leżące sąsiadki, wymknęła się nie­postrzeżenie, zatrzaskując drzwi izolatki.
      Tknięty przeczuciem pobiegłem na schody pro­wadzące do wyjścia. Były puste. Wróciłem na górę i wszedłem do dyżurki. Siedziała w fotelu, wygodnie rozparta i uśmiech­nięta promiennie, paląc papierosa z paczki leżącej na stoliku. Usiadłem naprzeciwko. Wypaliliśmy spokojnie razem. Potem odprowadziłem ją na łóżko. Położyła się chętnie.
Widocznie wyczerpał Ją ten haust wolności. Kilkuminutowa władza nad paroma pomieszcze­niami.


* * *


Wychodząc wcześnie rano po skończonym noc­nym dyżurze, byłem zmęczony, ale spokojny i uważ­ny. Przekraczałem granicę światów. Wszystko za murami wydawało się czyste i nieskazitelne. Jaśniejące niebo, zapach zimnego powietrza. Obietnica snu. I czasu, kiedy nie muszę nic robić.
      Siedząc nieruchomo na przystanku, na środku placu, przepuszczałem pierwszy autobus. Wpatry­wałem się w niebo, wolność wyobrażając sobie jako czas na zachłyśnięcie się niebem, wielkimi prze­paściami, urwiskami chmur i świecącymi dziurami. Ciemnymi bryłami pary powoli przelewającymi się w jas­ność.
W autobusie zasypiałem błyskawicznie. Budziłem się gwałtownie, zawstydzony, grzmocąc głową o poręcz.


* * *




Mieszkali tu ludzie różnych wyznań. Odwiedzali więc ich często i ksiądz katolicki, i pastor protestancki i świadkowie Jehowy. Wzbudzali cichy szacunek regularnością swoich odwiedzin i niezachwianą życzliwością, tym bardziej, iż niewielu krewnych przychodziło tak często. Jeśli w ogóle przychodzili. Na półkach znajdowaliśmy książeczki do na­bożeństw. Litanie do świętych, śpiewniki i modli­tewniki, „Strażnicę".
      Znalazłem też kiedyś wydawnictwo Szkoły Różokrzyża „Lectorium Rosicrucianum". Zaintry­gował mnie tytuł i zacząłem czytać.
      Znalazłem tam opisy płaszczyzn i hierarchii, niedościgłych wzlotów i ekstaz, kręgów wtajemniczeń i magiczne nazwy. Znalazłem wylewającą się i krzyczącą spomiędzy wersów wolę poznania i uczynienia człowieka wolnym. Wolnym od brudu, niejasności i niepew­ności.
      Obok półki z tą broszurą, którą nie wiem kto zostawił, na łóżku leżała Rózia. Czasami budziła się ze swego milczącego świata i wydawała jeden dźwięk coś jakby: - joooo...

Wyniosłem tę książeczkę do świetlicy i położyłem na półkę z gazetami.


* * *


Wszedłem cicho do sali, gasząc po drodze dzwonek. Była głęboka noc. Pełna oddechów i sapania, cho­dziliśmy niemalże na palcach, chcąc przedłużyć sobie godziny odpoczynku, a im błogosławionego snu.
      Ktoś zadzwonił z tej sali, a teraz nikt się nie ruszał. Podchodziłem do każdej ze śpiących kobiet obserwując, czy śpią. Marysia z rogowego łóżka patrzyła na mnie bardzo uważnie.
      - Co się stało, Maryniu? - pytam szeptem. Porusza ręką koło bioder niezdecydowanie.
      - Masz sucho, Maryś? - pytam jeszcze ciszej. Podnosi się powoli, patrząc na mnie zupełnie poważnie, przytyka mi usta do ucha i krzyczy na cały pokój:
      - No jasne, Jasiu! - uśmiecha się i opada na poduszki.

Wszystkie kobiety się budzą. Marysia chichocze.


* * *


Przy placu kościelnym stał wielki, drewniany krzyż. Zmywając kiedyś naczynia, zobaczyłem przez uchylone okno klęczącego przed nim mężczyznę. Znałem go, mieszkał nieopodal w parterowym domu na skraju pól. I coś w nim przyciągnęło moją uwagę. Z naszego wąskiego okienka w kuchence wi­działem nieraz procesje i pogrzeby, ludzi wycho­dzących w niedzielę z sumy. Często miałem dyżury w niedzielę, więc mogłem do woli patrzeć z okna na odświętny tłum. Ludzi modlących się i stoją­cych po prostu. Klęczących na chodnikowych płytach.
      Ale ten mężczyzna klęczał inaczej. Pochylony głęboko, wręcz złamany w połowie, jakiś skurczony i smutny. I klęczał daleko od krzyża. Z wielką przestrzenią placu między nimi. I ta przestrzeń mnie przykuła. Tak wiele zdawała się mówić.


* * *


Z Edziem przeszliśmy błyskawicznie etap poro­zumiewania się - od milczenia do milczenia. Pierwsze było pełne wstydu i niepewności, może strachu, drugie było już pełnym zrozumieniem.
      Był wielkim i zwalistym mężczyzną o ciemnej karnacji i chrypiącym, gardłowym głosie, gdy mówił jedyne dwa słowa, które potrafił wypowiedzieć: „kurde" i „no".
      Jako jedyny ocalał z kilkuosobowej grupy zatrutej alkoholem metylowym. Przypłacił to częściowym paraliżem jednej ręki i nogi oraz niemotą. Kuśtykał przez korytarz ciężko i powoli.
      Mimo tego, że dawałem mu solidniejszą, podwójną porcję, zjadał wszystkie nie swoje obiady, na które sąsiedzi nie mieli ochoty.
Gdy przywieźli Edzia pierwszego dnia, nie po­zwolił się wykąpać pielęgniarkom. Wstydził się. Ja byłem jedynym mężczyzną na oddziale. Zgodził się i wykąpałem go. Wtedy pokonaliśmy pierwszą i najtrudniejszą barierę wstydu. Później już było łatwiej. Nie musie­liśmy rozmawiać. Poznawałem, jak zbliża się do kuchenki, po szuraniu jednej bezwładnej stopy. Zaglądał do środka. - No, ... kurde... - mówił z intonacją pytania. Wiedziałem, że chodzi o papierosy. Gdy już trzy­mał w ręce paczkę, a w ustach zapalonego po­pularnego - uśmiechał się. Powoli nawracał ciel­skiem w wąskim przesmyku korytarza, buchając kłębami dymu, jak statek oceaniczny.


* * *


Nie lubiłem ani Jasia, ani Władzia. Obydwaj wymagali wielkiej cierpliwości.
      Jasiowi ślina zmieszana z jedzeniem ciekła cały czas po brodzie i koszuli. Ten, kto go akurat karmił, wracał opluty i roztrzęsiony. Pościel w łóżku zmienialiśmy minimum raz na dzień. Był myty czasem dwa razy dziennie, od stóp do głowy. Jęczał i przyciskał dzwonek kilkanaście razy na dobę.
      Władziu widząc mnie krzyczał : - Żydzisko! Żydzisko! Weźcie go ode mnie! -Oblewał mnie herbatą, odpychał i nie pozwalał się dotykać.
      Unikałem przewijania ich, ale przewijałem i goliłem tak jak innych, a przynajmniej chciałem. Starałem się być cierpliwy, próbowałem nic nie odczuwać.

      Władziu miał powykręcane nogi, chorą skórę i stąd odleżynę na biodrach wielkości dwóch złączonych dłoni. Żywe plamki mięsa, z którymi nie mogliśmy sobie długo poradzić, nie chciały zarosnąć skórą.
      W wyglądzie Jasia coś uderzało. Tuż za lewym uchem powierzchnia głowy urywała się. Ziało w tym miejscu wielkie wgniecenie, którego nie mogły za­kryć gęste włosy. Kiwał się i rzucał na łóżku, nafaszerowany lekami.


* * *


      Była tu kobieta, która nic nie chciała mówić. Nie było to nic wyjątkowego.
      Zajmowaliśmy się nią jak każdą inną, karmili, myli. Gdy ją przewijałem, brałem pod ramiona, sadzałem na krześle, ściągałem mokrą pościel z łóżka, ścieliłem na nowo, potem przebierałem ją wkładając suchą i czystą piżamę.
      I znowu brałem pod ramiona, sadzałem na łóżku i podtrzymując jedną ręką jej nogi, drugą ramiona - delikatnie kładłem ją na poduszkę. I często mó­wiłem przy tym, jakby komunikując, co chcę zrobić: - No to kładziemy się Haniu, bum ... Tak było od tygodni, ten sposób kładzenia Jej na łóżku stał się już moim zwyczajem.
      Z czasem uśmiechając się do niej mówiłem już tylko: - No to bum...
      Aż kiedyś, gdy posadziłem ją przebraną na łóżku, uśmiechnęła się do mnie i bez czekania na mnie krzyknęła:
No to bum! - i zadowolona przewróciła się sama na poduchę.


* * *


Na oddziale pracowały też siostry zakonne. Z od­daniem i cierpliwie. Były milczące i oddalone. Oddalone od świata gazet i telewizji, do tego stopnia, że ich opinie i sądy wydawały mi się śmieszne i żenujące. Ale tak miało być.
      Wszedłem kiedyś do klauzuli, do pokoju jednej z nich, stareńkiej siostry Gerardy, która prosiła mnie o wkręcenie żarówki.
      Wiedziałem, że zobaczę proste sprzęty. Ale jednak ude­rzyło mnie to. To był pokój skromnej i starej kobiety, która niewiele chciała. Łóżko zasłonięte parawanem, półka z książkami, miednica na taborecie. W tych czterech ścianach pokoiku drgało życie. Poświęcone wylewaniu basenów i odprowadzaniu po schodach do kaplicy starych kobiet, które gubiły kapcie.


* * *


Często zamienialiśmy się między sobą dyżurami. Wolałem pracować nieprzerwanie kilka zmian, półtorej doby na przykład, popołudnie, noc, pierwsza zmiana i popołudnie. Wtedy można było mieć i kilka dni wolnego, jeśli się to dobrze zorganizowało. Praca ulegała wtedy odrealnieniu, podobnie myśl o powrocie do domu. Gdy kończyłem o 22.00 następnego dnia - szedłem pieszo do domu, przez autostradę. Polami, koło rzeki. Celebrowałem wyjście stamtąd. Stawałem, widząc nad sobą przelatujące wielkie stado wron. Odprowadzałem je wzrokiem najdalej, jak się dało. Za szosą, leżąc na trawie, wpatrywałem się chciwie w chmury oświetlone jasnym blaskiem księżyca, zsuwające się powoli i nieubłaganie w jeden punkt. Umieszczony gdzieś w dalekiej czerni nieba. Przybity ciszą i ruchem wielkiej równiny nad sobą leżałem nieruchomo. Myśląc o przestrzeni, która mnie wchłonie.


* * *


Jasiu był chorym z umiarkowanym niedorozwojem. Olbrzy­mi, prawie łysy, często uśmiechnięty i mówiący niewyraźnie, klękał wieczorami przy łóżku. Brał do ręki różaniec i odmawiał głośnym, dziecinnym szeptem. Wzdychał przy tym często i zamykał oczy. Szeroko otwierał usta i kiwał się niedostrzegalnie.
      I także wieczorem rysował swój „pamiętnik". W poprzednim zakładzie nauczono go codziennie rysować i forma terapii przekształciła się w praw­dziwą sztukę. Stało się to też rytuałem, po kolacji siadał przy malej półce, wyciągał kredki i rysował jedną stronę, swój dzień. Który najczęściej wyglądał podobnie: on siedzący na krześle przed oknem. Czasem był tam ktoś, kto przyszedł w odwiedziny, czasem można było rozpoznać inne pomieszczenie: na przykład świetlicę i telewizor lub ogród i ścieżkę obok domu. Czasem byłem tam ja golący czy strzygący włosy. Ale większość kartek wyglądała tak samo: on, okno, krzesło i łóżko.
      I biel w tle.
Gdy Jasiu zmarł, sprzątałem jego półkę. I uło­żyłem ostatnie rysunki, na których już rysował siebie leżącego, ułożyłem w rzędzie na łóżku. Ostatnie kartki były puste. Definicje sztuki art-brut, sztuki prymitywnej były niczym wobec tych rysunków. Nie przylegały do nich.

      Patrzyłem na nie, coraz bardziej wstrząśnięty. Wiedząc, że sztuka wygląda właśnie tak. I nikt jej nie widzi, nie ocenia, nie poddaje analizie. Te szkice były proste, wręcz nabazgrane. Słynne obrazy Romana Opałki zapisywane od lat kolejnymi liczbami uderzały tą samą prostotą, suro­wością. Były notatką upływającego czasu i niczym więcej. A może właśnie zawierały w sobie wszystko. Rysunki Jasia stały w jednym rzędzie z obrazami Opałki. Tylko nikt się o nich nie dowie. Zostały spalone w piecu, w piwnicy.
      Od tego czasu nie rysowałem więcej twarzy zmarłych.



* * *


      Byłem sprzątaczem i golibrodą. Myślałem, że nie lubiłem sprzą­tać, zbierać śmieci, wycierać szmatą podłóg. A jed­nak moim światem były białe kafelki, ciemne plamy na wykładzinie, kłaki kurzu w kątach. Nietrwała materia, przybierająca nieprawdopodobne formy, była moim obrazem świata. Wchodząc z miotłą do pokojów, widziałem wciąż przybywające drobiny kurzu, więdnące kwiaty w doniczkach, siwiejące głowy starych mężczyzn i ich wzrok coraz bardziej odległy i myślałem o tym, że faktycznie jesteśmy grecką zasadą, ideą, przez którą przepływa wciąż organizująca, rozpadająca się materia. I jej doty­kamy, i ją obserwujemy, zdziwieni i coraz bardziej olśnieni.
      Gdy skupiony obserwowałem smugę światła na popękanej lamperii, zaklęty jej powierzchnią, przypominały mi się zupełnie inne, dostojne, mięk­kie i nasączone kolorem dywany Vermeera. Jak długo i głęboko musiał się w nie wpatrywać, aby stały się tak sugestywne, kuszące. Z bardzo odległych od siebie i zupełnie odmiennych światów pochodziły te obrazy, ale wyrosły chyba na tej samej płaszczyźnie - trwania nad małą grudką ziemi, pęknięciem, rysą, ziarnem.
      Byłem sprzątaczem i golibrodą. Golenie miało w sobie ukryty smak poznawania. Stojąc przed zarośniętymi twarzami starych mężczyzn, odkrywa­łem je na nowo. Ostrze maszynki ściągało pianę i wynurzały się znajome zmarszczki i zagłębienia. Wyżłobione góry i doliny z bliska. Poszarpany pejzaż doświadczeń, który za każdym razem okazywał się nowy, bolesny. Stawał się widomym znakiem re­zygnacji, pogodzenia się. Goliłem zawsze pod koniec zmiany, powoli, żartując i rozmawiając. A jednak golenie stało się z czasem pełnym namaszczenia rytuałem. Obcując z ich twarzami, stopniowo i nie­wyraźnie uświadamiałem sobie, że obcuję z cząstką świętości. Z czasem te twarze zlewały się w pamięci w jedną, która stawała się może obliczem zasady, wzoru, może obliczem czasu. Zagarniała w siebie tak wiele znaczeń, że stawała się milczącą, przytłaczającą obecnością.

Żyłem przed Obliczem.





Osoby prezentowane na zdjęciach nie są bohaterami prezentowanego tekstu.


Prezentowany tekst jest fragmentem książki pod tym samym tytułem, która ukazała się nakładem wydawnictwa "Znak".





patrz także: Przed premierą - MP3

JESIEŃ/ZIMA 2006  str. 1

wędrowiec © dziennikarze wędrowni