wiosna'07
str. 1



Dziennik termita

jacek struś




“Robotnicy są płci męskiej i żeńskiej, atoli płeć ich ulega zupełnej atrofii, czyli zanikowi, tak że zaledwie można je rozpoznać. Są zupełnie ślepi nie posiadają broni ni skrzydeł”

M..Maeterlinck "Życie termitów"





Pracuję w hipermarkecie i to jest moje absurdus fatum, moja opera mercatus,   zaiwaniam zarobiony po pachy w   termiterii  i nie jedno widziałem, niejednego na skórze własnej doświadczyć mogłem. Przeważnie wstaję do roboty świtem bladym, skamieniały taki, kiedy po piątej minut kilka. Nie myję się nawet z rana, bo oszczędzam na gazie i wodzie. Myję się tylko po robocie - w zimnej wodzie spadającej z kranu. Smaruję się rozcieńczanym płynnym mydłem o brzozowym zapachu, i czysty jestem, tak czysty, że aż skóra na rękach zaczyna mi się od tego świństwa mydlanego -wysuszać jak u węża. Piję zawsze rano, w domu - kawę na pobudzenie, najtańszą możliwą - i chociaż wyobrażam sobie, że to co piję jest zbierane w fabryce z podłogi i pakowane do torebek, aby nie generowało strat - bo takiego świadomego myślenia nauczyła mnie robota w handlu, to kupuję kawę najtańszą  zawsze, ponieważ  smolucha  budzi i  po kieszeni nie trzepie. Inną, lepszą kawę kupuję co dwa miesiące, i chociaż nie mam żony  ni dzieci, kupuję Tchibo Family i piję ją co niedzielę ze starszym bratem, który wpada do mnie ze swoimi dzieciakami  po mszy świętej, i wtedy na jedno popołudnie  wstaję z martwych, jestem jajarzem i parodystą . Bawię się z bąblami i piję tą rodzinną kawę ten delikates, a po zabawach  zastanawiam się jak moje życie będzie wyglądać za lat kilka, jak będzie wyglądać życie bąbli mojego brata za lat kilkanaście?

Często przyśni mi się Świętej Pamięci dziadek mój Jureczek, który w prawie każdym moim śnie wygląda niczym “Józef opowiadający swój sen“ z obrazu Rembrandta, ukazuje mi się  poczciwy dziadek Jurek ,który wspiera głowę o lewą dłoń, zakrywa  ucho, jakby nie chciał słuchać moich narzekań. Ma powątpienie wypisane na twarzy i wielką siwą brodę leżącą na piersi,  jest tak samo wyłysiały jak Józef, z lekko odkrytym czołem. Dziadek mój Jureczek śni mi się każdego tygodnia, zjawia się przeważnie z wtorku na środę, w senne moje  seanse wpadł nagle , kiedy rozpocząłem pracę w hipermarkecie.

 Powiada do mnie Stasiu, Stasiu, a mówiłem wszystkim po wojnie w knajpach przez lata, że nadejdą takie prawa cywilizowanego świata, iż wnuki nasze, zaiwaniać będą jeszcze u Niemca jak mrówki - jak mrówki Stasiu, a padać jak muchy ze zmęczenia!!! I co Stasiu, Stasiu ? Jaki mądry dziadek Jurek był?

Stasiu słuchaj dziadka, uciekaj z tego obozu - dziś znów robicie promocję.

Czy opowiadałem ci kiedyś Stasiu o tym jak byłem w Auschwitz? czy opowiadałem ci Stasiu o takim jednym, który miał na pasiaku zielony trójkąt i nazywał się Jurgen Windbeutel ?

Był razem ze mną w baraku cztery miesiące - całe cztery miesiące ogłupiały Jurgen opowiadał nam tą swoją łamaną polszczyzną o miesiącach Stasiu, o znaczeniu każdego dnia, o plemieniach swych opowiadał . I nie chodź już Stasiu do psiej roboty, pierdolnij tą orką , nie po to ja przecież o Polskę walczyłem, abyś Stasiu miał   byt taki pogmatwany, zaiwaniał kilkanaście godzin dziennie za  grosze!!! Nie po to ja walczyłem, aby ci teraz nie mogli zagwarantować Stasiek równości, nie po to walczyłem aby sprawiedliwości i wolności słowa nie było w Polsce !! - i to zdanie dziadek Jureczek wymawia do mnie w każdym śnie.

Powiadał nam ogłupiały cugang Jurgen, że w środa jest zła pogoda, że w środa nie powinno się wojna prowadzić, nie nawozić nic na świecie, nie inicjować żadnych nadzwyczaj ważnych prac, nie mordować, nie gazować - że w środa powinno się jedynie myśleć o himmel-niebie.

Ponieważ  każda środa, Stasiek, jest feralnym dniem.

Słuchaj dziadka wnuczku, bo zawsze nadchodzi pora przesądu, tak jak wtedy wiosną pewnej środy w południe zabrali Jurgena i siedmiu innych z mojego baraku, zabrali ich do jedenastego bloku i ustawili pod ścianą, już nie wrócili do nas Stasiu, oni poszli wszyscy do tego Jurgenowskiego himmel. Do tego himmel do którego może kiedyś też mnie wpuszczą.

 

I mam takie senne seanse, budzę się przepocony i pijąc smoluchę uspokajam się, palę papierosa  włączam telewizor i czytam wiadomości na telegazecie, ażeby sprawdzić czy  świat jeszcze istnieje, czy może coś się polepszyło na mojej planecie i części tej ziemi którą pomieszkuję, czy nie sprzedali mojego kraju w którym mieszkam, czy nie przerobili oficjalnie mojej ojczyzny na kolonię, bo właściwie tak się już czuję, jestem niczym zaszczuty robol w niewolniczej kolonii - dwudziestoparotamletni zresztą...

Czytam wiadomości z kraju i ze świata i wszystko jest przedwczorajsze, bo i ja jestem przedwczorajszy, przez pracę w hipermarkecie jestem o dwa dni do tyłu, a może i o więcej, bo przy takim nawale celów - jak to zwą te wszystkie biurwy i kierownicy, a nawet sam dyrektor Lelek Smółka , celów - w ich żargonie, czyli jeśli to przetłumaczę na własny termici język - wielogodzinnej   harówy ponad etatową normę - uciekają mi kartki z kalendarza, a dzień zlatuje jak z bicza, i sam przechodzę ciężki stan zmęczenia, jakbym przez każdą szychtę odbywał trening siłowy z Pudzianowskim,  gonił się z Korzeniowskim i Urbasiem, a na koniec dostał w ryja od Michalczewskiego, a to wszystko wtapia się w moje ciało na kilku tysiącach metrów kwadratowych wariactwa, gęsto rozlewa się po mnie kiedy już jestem w domu i leżę pokotem.

 

                             ***

Jeśli już się rankiem ubiorę, zrobię  śniadanie do pracy składające się przeważnie z chleba posmarowanego roślinnym, pasztetu, polskiego kawioru-kaszanki, ewentualnie cieniusieńko precyzyjnie pokrojonej kiełbasy śląskiej. Wychodzę. Zamykam za sobą drzwi i ilekroć je zamykam tylekroć mylę klucze, bo tak już jestem pracoholicznie zhipermarketyzowany, że zawsze pragnę zamknąć drzwi do chałupy, kluczem od szafki pracowniczej, mam w sobie taki tik  i nie potrafię się go pozbyć. Wyłażę na zewnątrz i dziennie  ten widok sypiących się tynków z elewacji, chwiejących się kominów, kruków i gołębi krążących nad osiedlem. Będąc już na dole  przed własną chałupą, zerkam zawsze na  sąsiadkę z parteru wlepiającą się w szybę okna od samego brzasku. Panią Gabrielę - dokarmiającą ptactwo, rzucającą okruszki  na ziemię ,ceremonialnie obsypującą cały parapet bułką tartą, a zimą - nadziewającą słoninę na haczyk przyczepiony do ściany.  Machinalnie kiwa mi głową kiedy mówię jej Dzień Dobry . Nie odzywa się  już dobrych kilka lat do nikogo , jeśli  ma coś do przekazania to kiwa głową lub pisze komunikacik na kartce papieru, nawet robiąc zakupy  czy idąc do jakiegokolwiek urzędu - wszystko ma zapisane na kartce, ześwirowała  gdy zmarł jej mąż Gerwazy .

I nigdy nie odwiedza jej żadna rodzina, jej córka wyszła za mąż za jakiegoś Araba i mieszka w Egipcie, a syn gdzieś w Ottawie . Gdy Gabriela odświętnie wyciąga listy ze skrzynki, wtedy na jej twarzy gości uśmiech perłowych protez zębowych, piękniejszy uśmiech od tego, kiedy zlatują się ptaki i dziobią te jej smakołyki, którymi dziennie je futruje, jakby w ten sposób chciała wysyłać widokówki do zmarłego męża, listy do własnych dzieci, które rozsiały się po świecie i zostawiły ją samą w ciężkich czasach z tą skromną emeryturą, gdzie nawet nie może liczyć na siedzące miejsce w autobusie.

Nie pamiętam co by kiedyś które z dzieci jej paczkę wysłało, może chociaż jakiś grosz dostaje na konto… Niee… Ona chyba nie ma bankowego konta, przecież listonosz przynosi jej emeryturkę. Jakby miała, to może by i pomnik Gerwazemu na cmentarzu postawiła?

Gerwazy - facet był złotą rączka od wszystkiego,  nonstopper zaiwaniał całymi latami, aż się garba dorobił, wielkiego garba. Od tego garba umarł, bo w garbie skrył się nowotwór, i myślę  czasem że i mnie taki garb na starość wyrośnie jak Gerwazemu i od tego garba  kitę wywalę…

Idę do roboty pomiędzy  starymi przedwojennymi  domami, które są rozsiane na całym osiedlu, te grzyby przedwojenne w których mieszkamy za czynsz wygórowany, lepianki ceglano-słomiane. Sunę lotnym szybkim krokiem , aby się nie spóźnić , ponieważ dali nam takie cuda magnetyczne , którymi musimy się odbijać przy chromowanych barierkach,  otwierających się  kiedy kartę magnetyczną przyłożysz bracie do czytnika. Sprawdzają na koniec miesiąca o której przychodzisz do tyry, czy punktualny jesteś, ale nic ich nie obchodzi   o której bracie wyłazisz do domu, chyba że wychodzisz wcześniej. Co jest podpadające.  Choćbyś chciał  to nie zapłacą ci za ani jedną nadgodzinę, mogą  najwyżej oddać inną godzinę wolną-niby do wybrania, ale wtedy kiedy oni będą chcieli. A kiedy ci mają oddać? Skoro dziennie dłużej zostajesz , bo wszystko jest zredukowane do niezbędnego minimum. Nawet na wolnym jesteś ściągany do roboty. Jak najmniejsze koszty płac, minimalna ilość pracowników, przy jak największym obrocie towaru ! 

Idę, idę. Już idę, zaraz będę - mruczę sobie pod nosem, i ogarniam wzrokiem swoje osiedle  na jakim się wychowałem, a które nie zmienia się zbytnio  mimo tych upływających lat. Śmietniki prawie  te same, chodniki dziurawe, i pustka, co kilka lat dziury w asfalcie połatają, dla tych którym się coś udało wyłuskać, dla tych którzy we włościach swoich posiadają coś więcej niż pojazd napędzany siłą mięśni, kurwa!!! - kiedy ja będę miał choćby malucha, i to prawko na które nie potrafię odłożyć odkąd skończyłem siedemnastkę ?  

 Oprócz kilkunastu knajp na osiedlu, dwóch stacji benzynowych i kilku  sklepików, echo... I ten zajebisty barak do którego prawie dziennie zapierdalam zastrachany, bo każdy dzień pracy w hipermarkecie, może być bracie, twoim ostatnim dniem…

Później bujasz się od zakładu do zakładu człowieku, od jednego do drugiego - gdzie porządną złotówkę można zarobić, i bez odpowiedniej protekcji nic nie złowisz, choćbyś nawet porządne wykształcenie zdobył. Zdychające miasto, rzucające się w agonii. Fucking City home.

I nie wyjedziesz bracie nigdzie dalej - kulasy masz przetrącone przez rzeczywistość, nie wypłyniesz,   nie wyfruniesz z tego gniazda jak ptaszek na daleki lot, skrzydełka ci twój naturalizm społeczny powykręcał. Miasto w którym mieszkasz na deskach, techniczny nokaut, śmierć kliniczna. Kieszeń twa pusta, i pusta kieszeń tych  którzy tobie podobni są. Jeszcze ten kredyt do spłacania - o świnio! Kiedy na prostą wyjdę? Żeby przeżyć, kredyt brać… A co to ja jedyny taki? Nie łam się-mówię do siebie często, kiedy już się tyle tego nazbiera, że człowiek by tym wszystkim w pieruny jebnął, tyle kombinacji, i ciągle z kupki na kupkę, pożycz - oddaj- pożycz - oddaj i sorry że się spóźniłem.

 Pomyśleć, że śpiewałem w pedałówie patriotyczne piosenki “Na barykady” “Warszawskie dzieci”, “Rotę” i wszystko na pięć - debeściak byłeś, i za to cię los urządził, za ten śpiew twój, za ten podziw ojczyzny, za piękno życia  w które  dziecięcą łepetyną wierzyłeś, za  przyszłość wymarzoną która cudowna na ciebie czekała, a która nie przyszła okryta lśniącym złotym blaskiem, tylko odziana w obsraną szmatę, pod którą znajduje się to co cię ogarnia. Wszędzie propaganda, demagogia, bieda taka że aż banalna, bezrobocie, choroba i szare mydełko  pod powiekami, mobbing i korporacyjny wyzysk.

 

 

 

 

Odbijam się  magnetic card, osobistym szpiegiem, moim magnetycznym odpowiednikiem, na którym wydrukowana jest niepowtarzalna  seria i numer NS 848896, i ta plakietka ze zdjęciem, które wyrwałem z legitymacji studenckiej, i opis piękną czcionką Stanisław Rafalak - sprzedawca. Przekraczam chromowane barierki i jestem już w tym swoim cyrku, w którym bujam się na trampolinie promocji i dziennie mam w nim swoje wielkie show.

Nikt nie bije mi braw, tylko przeważnie drze gębę, jak nie dyrektor, lub kierownik - to zdegustowany klient-konsument. Jeśli czegoś zabraknie, cena za wysoka, a jeśli nie wiesz  gdzie na tych kilku tysiącach metrów kwadratowych znajduje się np. słoń dydaktyczny, napój sekretny lasu albo płyty CD za 89 groszy, zmieszają cię z błotem, nazwą nieukiem, czy też zapytają: To po jaką cholerę pan tutaj pracujesz!!?

Przekraczam barierki, idę do szatni. Otwieram drzwiczki szafki, tym samym kluczem, którym przeważnie chcę zamknąć drzwi od własnego mieszkania.

Na wewnętrznej stronie drzwiczek mam taśmą samoprzylepną przyklejony dekalog, który wręczają każdemu nowoprzyjętemu pracownikowi, i znam ci go na pamięć, mam zakodowany we łbie, tak jak cała pracująca tutaj wataha:

 

1. Klient jest najważniejszy.

2. Jako nasz pracownik jesteś zależny od klienta

3. Klient nie jest przerwą w pracy, tylko jej sensem.

4. Klient wyświadcza nam przysługę przychodząc do sklepu i nabywając u nas towary.

5. Klient nie powinien być ci obojętny

6. Klient jest częścią  sklepu, a nie kimś z zewnątrz.

7. Klient nie jest osobą z którą powinniśmy się argumentować.

8. Klient przychodzi do nas z potrzebami, które powinniśmy zaspokoić.

9. Klient ma prawo do najbardziej starannej i uprzejmej obsługi ze strony twojej i strony kolegów i koleżanek z pracy.

10. Klient jest jedyną osobą, dzięki której otrzymujesz swoją pensję.

“Klient może cię zwolnić”

 

Kiedy zatrudniłem się w hipermarkecie, poznałem Nowego Człowieka.

Poznałem kilka osób życzliwych, pełnych współczucia i uznania dla ciebie samego, oraz  tych  którzy mogą mnie wcześniej czy później zwolnić.

Poznałem dyrektora Lelka Smółkę, kierowniczkę  Stefanię Smętek wyglądającą jak mastodont, a zachowującą się jak obozowy lagerfuhrer. Oraz całe tysiące tych którzy  dziennie przewijają się po grysie sklepu, herosów i boginie ciągnących swoje wózki sklepowe,  wypychających je przeróżnej maści towarami, aż się  z nich wysypuje, i czasem właśnie oni - jednym dłuższym zdaniem, mogą cię zwolnić, tak jak wyprawili już dziesiątki tych, będących przede mną.

Ludzie kupują  tyle żarcia, jakby wojna miała wybuchnąć, a może coś nadchodzi do nas, zbliża się cichym krokiem, a ja nic o tym nie wiem, może inni to czują ? Bo ja już nic nie czuję innego…ciągle zmęczenie i nawet na miłość nie mam czasu, tylko ta syzyfowa robota z paletami przy półach.

I musi wojna nadchodzić prawie codziennie, a apogeum bliskości następuje w piątki i soboty, robią te zakupy jakby na zapas. Zawsze kiedy idę wyrzucić śmieci, to hasioki są pozapychane tym, czego nie przeżarli .

Wożę jak ten wół kilkuset kilogramowe palety z towarem, a później wykładam w te póły sklepowe  badziewia z telewizyjnych reklam, biegam od kasy do kasy,  jak mnie wołają, jeśli kodu kreskowego z opakowania nie mogą odczytać.

Przy większym napływie klienteli Stefania Smętek ściąga każdego nawiniętego sprzedawcę na kasę jako kasjera. Złapała cię i lecisz chłopie z czytnikiem na podczerwień w łapie, a przed tobą pulpit jak w samolocie , dziecięce marzenie się spełnia, i kasujesz tą hedonistyczno - konsumpcyjną klientelę.    Taśma rusza  i ciągnie na sobie  masę towarów, pakujesz pierwszy towar do reklamówki. Kolejka długa, i każdy w niej  niecierpliwy, nerwowy. Przewijają się przez twoje łapy różne banknoty i monety, a przez uszy twoje gwałcone przez tych zza lady: złodzieje , kurwy i chuje! - jak się kasa zatnie, albo karty płatniczej czytnik nie chce akceptować.

A ty mimowolnie jak automat, jak zaprogramowana lalka, uśmiechasz się i Dzień dobry, przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy ponownie, od jutra w promocji szampon do włosów gratis przy zakupach powyżej stówy!

 Jeśli bracie się pomylisz, jeśli twoje przekrwione oczy cię zawiodą, i zawiodą też cię twoje umęczone ręce, i łeb twój napuchnięty od tego mamrotania i wrzasku, to oni już ci wyliczą w skarbcu ile manka uczyniłeś, i wszystko ci od pensji odciągną. Jak nie w całości to w ratach. Gówno ich obchodzi, że siedziałeś w robocie kilkanaście godzin, z śniadaniem które wrzuciłeś w siebie jak pelikan, z obiadem którego nie zjadłeś. I gdyby nie ten wszechobecny gwar i muzyka płynąca z głośników, mogliby klienci słyszeć, jak bardzo burczy ci w bebechach . A jeślibyś kasjerze niedzielny na plus wyszedł ,  to i tak nigdy się  nie dowiesz, co z dodatnią kasą się dzieje…

 Czasem nawet czołgam się między pustymi kartonami na rampie przy magazynie i obsługuję hydrauliczną prasę na makulaturę, zupełnie jak Hanta w “Zbyt głośnej samotności”, tylko że nigdy nie sprasowałem tutaj nawet żadnego dziennika, nie wspominając o książce. Prasuję ciągle stare gazetki promocyjne  sieci handlowej,  kartony po ciuchach i artykułach gospodarstwa domowego z napisami: Tajland, Zu Hochseehafen In Hamburg, Made In India, China , Vietnam, albo po warzywach Chile , Spania, Argentina,  Columbia, całe góry , ogromne kopce - mogliby mi dać tą kasę za makulaturę - zamiast pensji .

Wykładam  średnio jedenaście palet i zawsze jestem przepocony jak pies Szarik po nakręceniu odcinka, i za każdym razem kiedy drą na mnie gębę - siedli się we mnie nerw i wiem że mam sznurować sobie usta, że nie mogę nawet piknąć. Dwa razy w miesiącu przeważnie się załapię, aby całe starty mięsa i nabiału wyrzucać do wielkiej śmieciarki, która przyjeżdża ze specjalnej firmy utylizacyjnej. Smród wtedy taki, że żołądek z wszystkimi kichami, chce z ciebie na zewnątrz wyskoczyć. Najgorzej jest latem. Tysiące białych robaków wylatują ze skrzynek i pełzają po ziemi, a ty to wszystko miotłą odganiasz. Muchy siadają na tobie jak na gównie i nawet nie dadzą ci jakiejś maski na pysk. Zawsze tego mięcha i ryb, serków i jogurtów ponad tona. Tyle żarcia się marnuje, tyle jedzenia, pracy. A tam gdzieś głodują, a ci z hipermarketu nikomu nie dadzą, bo musieliby podatek od darowizny płacić.

 

Choć jestem z natury życzliwy, to w tym cholernym obozie, kiedyś chyba kogoś utłukę , bo mogę przecież wpaść w amok. Nawet już mi się wydaje, że przez tą całą orkę przeskoczyłem z myślenia twórczego, na myślenie zakłócone, tylko wstyd mi iść z problemem do psychologa czy psychiatry. A nie daj Boże , jeśliby lekarz nakazał odpoczynek na L-4 i bym go przyjął, przecież zwalniają za to...

                          ***       

Każdy każdego na sklepie z widzenia zna, chyba najgorzej żyje się na hiperze Tadziowi Klepie pracującemu na rybnym stoisku,  dziennie papra się w lodzie i patroszy zimnokrwiste stworzenia, nie wspomnę o tym iż większość pracowników nie może z nim wytrzymać w kantynie nawet minuty, ponieważ Tadziu niemiłosiernie cuchnie rybą. Ile Tadek już rybek wysłał do rajskich sadzawek i stawów, nikt nie wie prócz niego. Prowadzi on statystyki, a kiedy idzie do spowiedzi, podaje księdzu cyfrę i wyszczególnia, ile amurów, karpi, szczupaków i tołpyg uśmiercił i wysłał tam do góry, i żałuje za  wszystkie swoje grzechy, które przez handel musiał zesłać na swoje konto. A później czeka na rozgrzeszenie.

Najśmieszniejsze jest to, iż ten sam ksiądz z tejże parafii, na której Tadziu się oczyszcza - przychodzi do hipermarketu kupować rybę w piątki. I na dwóch rzeczach Tadek zna się jak nikt inny, mówi że fisze - nie są to byle jakie stworzenia, bo to symbole wiary, pełni, morza i nieśmiertelności, a kiedy bije je pałką drewnianą w łeb, to czuje jak one krzyczą i odczuwają ból. Czasem Tadek zamartwia się, czy aby przypadkiem ryby nie uknują na nim jakiejś zemsty. W wolnych chwilach Klepcia zajmuje się szeroko rozwiniętą sztuką rymowania, jest hip-hopowcem. Nawet wczoraj na magazynie zaśpiewał mi swój nowy rym “Zapierdalam tutaj za ciebie i za mnie, i ty nie przepadniesz bo ja nie przepadnę. Za kilka lat czasy się zmienią, będziemy mieć hajc w kieszeni,  Lelek spotka się z biedą”

Skleja Tadek te swoje rymy, i kiedy tylko może zapisuje je na kartce, a w domu siedzi i łuska z tego muzę na swoim pececie. Marzy aby kiedyś puścili jakiś jego kawałek w lokalnym radiu, chciałby się wybić później wyżej i dalej.

Często Tadziu podrzuca mi na chałupę te pięknookie stworzenia , kiedy wraca z połowu  ryb. Opłacił kartę wędkarską i korzysta, jak za dużo złapie to robi mi prezenty.

Jedynym problemem Tadzia jest to że się jąka jak mówi, ale gdybyście słyszeli jaki on ma głos i jak śpiewa. Wtedy jąkanie ucieka od niego, i każdy kto by go usłyszał przy śpiewie, mógłby powiedzieć, że ten gość nie ma prawa się zacinać  Tadek ma także rodzeństwo, dwie młodsze siostry, ojca na wózku inwalidzkim , chorego na stwardnienie rozsiane i matkę racującą za sprzątaczkę w spółdzielni mieszkaniowej.  Też się boi Tadzio, czy aby przypadkiem w przyszłości nie zachoruje. Jedyną rzeczą na jakiej najbardziej  mu zależy to praca. Tadziu potrafi się zawiesić  jak go opierdalają, i tego mu zazdroszczę, zazdroszczę mu też rodziny, bo ja sam  już prawie zostałem. Podpowiadałem mu, aby jechał gdzieś na fiordy norweskie, albo do Hiszpanii , bo czytałem że tam potrzebują do przetwórni ryb, ale Tadzio puka się w głowę i powtarza mi - Sta-Sta-Staszek, sammm  jedź , ja mamm tu-tu-taj rodzin-nnę i mój hip-hop, jeszcze się wy-wy-biję, a może tu-tu-taj co-co  jeszcze znaa-jdę, bo w przyszłym roku ma-mają u nas jaką fa-fabrykę zbudować śru-uu-b i nakrętek. Przecież ja jestem Sta-Sta-aszek, to-to-karz precyzyjny!, będą mnie jeszcze po-po-trzebować. Z rodziną się nie-nie rozs-ttt-anę, powtarza. Za co po-po-jadę, to ty  jedź - odbija piłeczkę w moją stronę i ja wtedy rozumiem, bo sam nie mógłbym nigdzie wyjechać, po pierwsze moja kasa bubu jest, a po drugie - nawet paszportu nie mam, i na paszport też, a co dopiero na jaki wyjazd. Głupi jestem, jak komu radzę, bo sam nie potrafię sobie poradzić. Od małego tak mam, te moje morały... Tak się zastanawiam, czy aby przypadkiem mój anioł stróż nie jest nietoperzem.

Dobrze się rozmawia także z Mariolką Oparową, która dziennie przerzuca tony ziemiopłodów i darów natury na okopowym stoisku warzyw i owoców. Śliczna z buzi ta Mariolka jak pierwszoplanowa aktoreczka,  atrakcyjny wygląd przysparza jej tylko kłopotów.

To właśnie ją chciał zaliczyć na integracyjnej firmowej imprezie nad jeziorem, dyrektor Lelek Smółka. Płacze Mariolka na przerwach i żali się, że Smółka ją może zwolnić, bo wtedy dostał w tę swoją wąsatą papę, aż mu tupecik spadł, i ta jego fizys się przekrzywiła. Ciągle biedaczka ma świeczki w oczach, a czasem tak się rozkwili że człowieka za serce ściska. Gdybym miał pewność, że znajdę inną  robotę, że wykupię się jakoś, lepszego co znajdę od jutra, to bym mu swoje powiedział, żeby się odpierdolił od niej, bo ona nie jest żadną łatwą, tylko na chleb zarabia, na dzieci, kocha swojego bezrobotnego męża. Aż nadto tego.

Kiedy Mariolka płacze, staramy się ją pocieszyć z Tadziem Klepą, i wystarczy nam minuta, aby Mariolę wynieść w obszary radości, przywrócić jej normalny tok myślenia.

Tadek zawsze wykombinuje coś na poczekaniu, jak nie pokazuje scenki Dyrektora Lelka Smółki w roli ryby przez niego katrupionej, to rzecze do Marioli , przecież on i taa-akk nie da-da-łby ci ra-rady ten ku-ku-tasik w garniturku. I ażeby go chuj zajebał palanta chudego, mówi Mariola, żeby go kiedyś przycisnęło tak jak nas! Dzięki chłopaki, dzięki, mówi do nas i całuje mnie i Tadzia Klepę po policzkach, wyciąga chusteczkę i się z łez ociera.

 Po chwili już na twarzy Marioli widać uśmiech, i wciska w siebie Mariola śniadanie i opowiada nam zawsze o swojej Marcysi i Jacusiu, którzy przynoszą jej ze szkoły  do domu w dzienniczku same szóstki, opowiada co widziała na sklepie w dziale zabawek, a chciałaby dzieciom kupić. Opowiada też o swoim mężu, który wstaje  wcześnie raniusieńko , i wyciąga metalowy wózek z piwnicy, takie wielkie pudło na kołach od motocykla MZ 250 , którym jeszcze kiedyś jeździli jak nie mieli dzieci. Wyciąga go z piwnicy i robi kurs dookoła osiedla, jak nie dookoła osiedla, to po obrzeżach jeździ i zbiera stare kuchenki gazowe, piecyki, pralki, lodówki, elementy płotów, siatki ogrodzeniowe, felgi. Złom zbiera i jeździ do skupu i dziennie ma z takiego kursu murowane trzy dyszki. Pośredniak już od półtora roku nie ma dla niego oferty pracy, mieli go ubiegłej wiosny przekwalifikować na operatora koparki, ale się nie załapał, mówi Mariolka , bo nawet w pośredniaku trzeba mieć znajomości. Jest zarejestrowany w PUP-IE bez prawa do zasiłku, a z Mopsu nic nie dostają. Dostałaby może co z Mopsu, ale jakby się z nim rozwiodła. Jako matka samotnie wychowująca dzieci dostałaby pare groszy... Kocham go chłopaki, mojego Boleczka, Bolusia mojego... I jakbym miała coś takiego zrobić? Pyta, zwierza się nam Mariola jak nikomu - ufa nam , tak jak my jej ufamy.

Widać na sklepie dziennie, jak Lelek Smółka odwiedza te stoisko warzyw i owoców , robi obchód, patrzy na pośladki i piersi Marioli aż mu ślina po pysku cieknie. Później bierze w ręce duże żółte grejpfurty i się nimi najnormalniej w świecie bawi. Mariola wysypuje ciężkie skrzynie ziemniaków na kopiec, bo zawsze po siódmej rano  zajmuje się już okopówą.

Później podchodzi do niej Smółka i krzyczy: Pani znów nie zooczyć  jak muchy siadaja na jabłkach!!! Kurwa!! Pani się nie zna na niczym! Wie pani jaki jest cel handlu? Wszystko ma być świeże, fresh ma być!! I ja pani dałem 3/4 etatu?

Powtarzają się te scenariusze często.

Jak muchy nie siadają na jabłkach , to na winogronie, jak nie pomarańcze za miękkie, to cytryn za dużo, jak nie brakuje kapusty kiszonej bez dodatków w beczce, to brak cenówki na ananasie. Zawsze  co wymyśli Smółka nie do przejścia ,barykada. Znajdzie drobnostkę aby Mariolkę zdołować. Nigdy nie przywita się, nie zmotywuje choćby. I tłumaczymy przeważnie Mariolce, rozcinamy te liny na niej zawinięte, że nas też tak traktuje Smółka ze Smętkową na zmianę, że na pewno dzisiaj to co dyrek mówił: nie miało podmiotu do tego co się stało na tej integracyjnej imprezie. Że ma się Mariola nie przejmować, bo nasze klientki i wszystkie kasjerki też są przez niego bacznie obserwowane na kamerach, i mówił to nam na piwie taki jeden ochroniarz, że Śmółka przychodzi do ich pokoju monitoringu i bawi się pulpitem kamer jak małe dziecko, raz to przybliżenie robi na jedną, raz na druga kasjerkę, na biust przeważnie i mówi do tych co siedzą na ochronie: Chłopaki, wy to ekstra macie robotę, te, patrz, jakie ta ma bomby , i to coś u mnie na sklepie pracuje, u mnie. Co za sztuka.

Magazynierzy też przewalony żywot prowadzą, zresztą tutaj każdy elastyczny musi być, często dziennie pracuje się nawet na trzech działach. Ale czego tu oczekiwać, bo sam pamiętam  ogłoszenie w lokalnej prasie w rubryce: praca, na jakie odpowiedziałem:

“Jesteśmy jedną z największych firm detalicznych na rynku obu Ameryk, Europy Centralnej i jedną z większych sieci handlowych na terenie całego kraju. Obecnie poszukujemy osób do pracy w sklepie położonym na terenie twojego miasta. Na stanowiska kasjer-sprzedawca, magazynier”. No i te wymagania, śmiać mi się teraz chce: Umiejętność pracy zespołowej, łatwość nawiązywania kontaktów, dyspozycyjność, elastyczność, wysoka kultura osobista, zaangażowanie w pracę, zorientowanie na wysoki poziom obsługi klienta.

Apeluję więc, Ja, Rafalak Staszek - jeśli kiedykolwiek takie ogłoszenie zobaczysz, to nie pisz CV, nie wysyłaj podania, olej tą sprawę, znajdź lepszą robotę. Fuck! - znów te moje głupie morały, które się do sytuacji nie kleją.

 

O Święta Katarzyno Szwedzka od niepowodzeń! Święta Zyto patronko służących, Święta Ryto od sytuacji bez wyjścia, Święty Judo Tadeuszu od beznadziejnych przypadków, i wy Święty Antoni z Padwy patronie ubogich, Święta Tereso z Avilla od bólów głowy, Święta Dympno patronko epileptyków  i obłąkanych - módlcie się za nami  wszystkimi  pracującymi fizycznie w hipermarketach. Amen.

                             ***

… A kiedy wychodzę z pracy , czuję za każdym razem wolność, jakby mnie z pierdla wypuścili. Jestem zmęczony,  unoszę głowę do nieba, patrzę na zachodzące słońce i szukam tego szczęścia, które gdzieś zawieruszone musi przecież wisieć nade mną.

Kiedy mam jakąś wolną złotówkę, to przeważnie puszczam totka przy dużej kumulacji w środy, albo w soboty. Tego totka puszcza wtedy większość społeczeństwa, ale gdybyście wiedzieli jak leczniczo działa na nas wszystkich pracujących w hipermarkecie - zwykłe proste zainwestowanie zeta dwadzieścia pięć  na loterii losowej. W kolejce można spotkać nawet samego Lelka Smółkę, który puszcza losy za pięć dych, a ty stoisz na końcu kolejki, patrzysz na niego i myślisz , faszysto - jak wygram, to ci na biurko nasram, kupię koparkę i rozwalę ci tę twoją furę. Jak wygram, to się postaram byt ci troszkę pogmatwać, już znajdę tych, którzy i na ciebie coś znajdą, i znajdą tak, abyś sobie swój doktorat z marketingu mógł w niszczarkę włożyć. Dręczycielu, takim jak ty powinno się zakazać puszczać losy na loterii, takim jak ty i Stefania Smętek, powinno się kiełbasę do dupy wsadzić i puścić zimą na moim osiedlu, aby głodne psy mogły za  waszym podążać śladem, z kłami wywalonymi na wierzch, śliną opadającą na śnieg. Gitarzysto, łotrze. Jak wygram, ja ten szary twój sprzedawca, którego opierdalasz dziennie , to nasram ci na te biurko.

A jak wygra kto inny, który pracuje tutaj fizycznie, to go poproszę aby wypróżnił się za nas wszystkich.

 

                             ***

“Znowu ległem zwinięty w kłębuszek
Niby chore, dygocące zwierzę
Twarz rozgniatam o stertę poduszek
I mamrocę me dziwne pacierze”

Tadeusz Żeleński-Boy

 

Wróciłem. Dobrze  wracać do chałupy, choć pusto między tymi czterema ścianami samemu. Przetrzymała mnie dzisiaj mastodontka Smętkowa znów dłużej  w robocie, a bo pusto na półach z piwem było. Wychodziłem do domu uradowany, kiedy już prawie przekraczałem chromowane barierki wejścia personalnego i ochroniarz Seciurity Service  “Skarabeusz” przetrzepywał moje kieszenie plecaka, usłyszałem za swoimi barkami tuptanie i głos wredny, fonetycznie rozpoznawalny - skierowany do mnie, - A ty, Rafalak, gdzie? Do domu - odpowiadam Smętkowej Stefanii, że do domu idę po dziewięciu godzinach i tak. Że swoje osiem piętnaście przepracowałem,  dłużej byłem i nie zostanę na następnej zmianie bo mam dom, za czynsz płacę i pomieszkać też chcę. To kierowniczkę hali Stefanię wkurwiło, bo jak to tak? Podskakiwać jej będę. Powiedziała Smętkowa, że albo zostaję, albo idę do domu i nie wracam.

Musiałem zostać i tak strzeliłem czternastkę, ściągnąłem trzy palety browarów z magazynu i sruu na sklep. Ciągniesz kilkaset kilogramów na paleciaku  jak wół i patrzą się na ciebie, wybałuszają ślepia, a ty swój uśmiech na twarzy starasz się trzymać, żeby przypadkiem nie wyglądała twoja praca na katorgę. Żaden z nich nie wie ile tutaj siedzisz, masz ładne niebieskie obozowe wdzianko na sobie, które maskuje twoje zmęczenie. I postawiłem paletę z browarem na alei alkoholowej, wyjąłem nożyk z kieszeni, rozciąłem folię i łapię pierwszą zgrzewę rozcinam ją i pakuję w półę, druga, trzecia, dziesiąta zgrzewa wypruta i wyłożona... Dwudziesta szósta... Ende, polskie browary załatwione , wyfejsowane wsio. Po czym drugą i trzecią paletę zwiozłem z browarami zagranicznymi, a na nich same specjały europejskiego chmieloprzerobu: Carlsbergi, Grolsche, Holstany, Becki, Gambrinusy, Rirgle, Bindingi, Holsteny, Eder’sy, Dortmundery, Radegasty, Pilsnery, Bitburgery, Steffle, Warstainery, Herfordery, Irische, i ten sam rytuał, rozciąć folię i na maksa w półę, aby przepych było widać. Myślałem przy wykładaniu towaru o tym, co będę robił, kiedy skończę. Chciałem wszystkim rzucić i uciec, wymknąć się tak, jak kiedyś wymykałem się z lekcji w pedałówie, ponieważ wolałem po lesie łazić, albo nad wodą z wędką siedzieć. Pragnąłem uciec z tego jebanego baraku, ale nie , bo już nie mógłbym do niego wrócić. Mruczałem - przebieduję jeszcze, wyłożę ten towar.

I wyłożyłem. Czuję się teraz zarżnięty. Gdy jestem tak zalatany i zarobiony,  myślę zawsze o dwóch rzeczach, o tym żeby to co robię zrobione było dobrze, i o życiu myślę, o czymś dobrym, o tym co sprawia radość. Przypominam sobie wszystkie radosne chwile mojego lajfu, ewokuję miłe wspomnienia, i myśli moje uciekać starają się daleko. Zawsze z utęsknieniem czekam na wolne. Zaś dzisiejszego popołudnia  ponownie mnie upodlono, wyciągnięto ze mnie prawie calutką fizyczną siłę, i czuję się tak jakby Smętkowa wyeksploatowała mnie w ten sam sposób, jak dzieci eksploatują zabawki na baterie. Wystarczy tylko włączyć i maskotka macha rączkami, śpiewa, tańczy, rusza nóżkami, dopóki baterie nie klękną. I dzisiaj znów siadły we mnie  bateryjki. Jedyną ładowarką jaką  znalazłem, było czeskie piwo Gold Bohemian z Nymburskiego browaru, które wykładałem w półkę, i które to ma swoje dwuszeregowe miejsce w sąsiedztwie Gambrinusa i Hostana z pivovaru na Morave.

Ja, Stachu Rafalak, sprzedawca-kasjer, trzymałem w rękach Nymburski browar za 1,99  i złote główki butelek jakby uśmiechały się do mnie. Przypomniałem sobie “Skarby świata całego” i “Ostrzyżyny” i pana Hrabala. Tak panie Bohusku, i lepiej mi się zrobiło na duszy, bo było też w tych półkach irlandzkie piwo, takie samo które mógł pić Beckett, albo Keats czy Joyce, ale ja trzymałem te Nymburskie, czując się tak jakbym pana za rękę złapał, za ta samą dłoń która pisała “Że szczęście jest tam, gdzie tuż obok czycha nieszczęście” .Czułem się  jakbym trzymał Pana za tą  samą rękę , która karmiła gołębie z okna szpitala na Bulovce i koty w Kersku. Tą sama która przechylała  kufle Pilsnera “U zalteho Tygra” i ściskała dłoń Billowi Clintonowi, a to było tylko nymburskie piwo.

O, żebym jeszcze je pił, ale nie, ja tylko wykładałem Złotą Bohemię w półkę.

 I pomyślałem sobie, że gdyby pan żył Panie Bohumilu, to by Pan zobaczył że w  Nymburku, gdzie Pan się wychował też wybudowali takie zajebiste gmaszysko, hipermarket sieci handlowej, w której ja pracuję.

Świat wszędzie kręci się tak samo, i za wszystkimi granicami mojego kraju na calutkim świecie ludzie zaiwaniają jak termity w hipermarketach i przy taśmach.

Pracują tak ciężko, jak pracował pan w hucie. Katorżniczo jak ja, i gorzej.

I mam nadzieję, że gdyby pan jeszcze stąpał po tej ziemi, to nie odwiedzał by Pan  gmaszyska rozpusty  w Nymburku, ani innych termiterii handlowych w Pradze.

Nie kupowałby Pan piwa, beherówki  ani salcesonu, czy jedzenia dla kotów w hipermarketach, i jestem pełen wiary, że wolałby Pan nabywać towary w małych sklepikach, u sprzedawców którzy mogą wzbudzić u pana zaufanie.

W  moim City Home , Goliat pobił Dawida i zdobywa coraz to nowe terytoria w     całej Europie Środka. Około czterdziestu małych sklepików w moim mieście padło. Nie ma już tylu PSS-sów, obuwniczych, mięsnych, drogerii i tekstylnych butików. Rozsypały się  piękne małe sklepiki jak domki z kart, po tym jak wybudowano ten blaszany  barak o powierzchni 5000 metrów kwadratowych, w którym  tyram, choć z zawodu nie jestem sprzedawcą, czy handlowcem , tylko technikiem maszyn.

Tak się przemieściło wszystko z jednego bieguna na drugi, że staram się sobie powtarzać Panie Bohusku następne pańskie piękne zdanie “A ja idę , tam dokąd chodzę” i wyprowadzam je do realnego życia dziennie, bo chodzę jedynie do roboty i domu, nie wyłażę już często na miasto, nie chodzę do pubu “Grota” nie odwiedzam kin, księgarń , ani hal sportowych. Nie mam czasu na bibliotekę, nie szperam w tym co na regałach, nie wertuję pożółkłych stronnic białych kruków literatury, na prasę codzienną nie mam grosza. Czasem czytelnie odwiedzę. I tak jestem bardziej do tyłu niż do przodu, i też idę tam dokąd chodzę. Żyję jakby od zmierzchu do świtu. Od otwarcia do zamknięcia , od pensji do pensji. A gdyby mnie ktoś zapytał: Co miłego przytrafiło mi się w ubiegłym tygodniu, to nie mógłbym odpowiedzieć na to pytanie, zupełnie jak małe dziecko, któremu rzeczy, daty i pojęcia mieszają się w głowie. Musiałbym się pewnie długo namyślać. I teraz jakbym miał odpowiedzieć: Jedyne co mnie miłego spotkało, to chyba fakt, że w czwartek wyszedłem z roboty, po raz pierwszy od trzech miesięcy normalnie. Wyszedłem po przepracowaniu ośmiu godzin i piętnastu minut, nie po dziewięciu, jedenastu, czy czternastu godzinach. Wyszedłem w czwartek przepisowo według grafiku, i poczułem się wolny. Ten czwartek był odwrotnością tego, co dzisiaj mnie spotkało. Odwrotnością tego, co pewnie czeka na mnie już jutro.

 Chciałbym kiedyś zwiedzić trochę tej ziemi, bo muszę powiedzieć że na żywe oczy nie widziałem więcej jak Opola, Wrocławia  i tego co po drodze. Nie widziałem jeszcze ni gór, ni morza, a mam dwadzieścia cztery lata panie Bohumilu, jak ten Ocalony z Różewicza .

Zastanawiam się czasem czy Różewicz, nie miał mi za złe gdybym przerobił jego "Ocalonego":

Mam dwadzieścia cztery lata

ocalałem

wypruwany żywcem od środka

na hipermarkecie

 

to są nazwy puste i jednoznaczne

klient i zwierzę

praca i nienawiść

                  wróg i przyjaciel

                  zamknięte i otwarte

 

Człowieka tak się wykorzystuje jak niegdyś konia

widziałem

masy zwolnionych ludzi

którzy nie dostaną zasiłków

 

Pojęcia są tylko wyrazami

nadgodzina i płaca za nią

prawda i kłamstwo

promocja i bubel

męstwo i tchórzostwo

 

Jednako waży cnota i wystepek

widziałem:

człowieka który był jeden

występny i cnotliwy

“zwolnił się sam”

 

Szukam nauczyciela i mistrza

niech przywróci mi wzrok słuch i mowę

niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia

niech oddzieli światło od ciemności

niech sprawi żeby szlag tarfił hipermarkety

 

Mam dwadzieścia cztery lata

ocalałem

 

wypruwany żywcem od środka

                  na hipermarkecie.

 

 

Tak, wróciłem do domu, odwaliłem czternaście godzin, rozegrałem dziewięć spotkań w ciągu jednego dnia, dziewięć meczów o mistrzostwo bytu, i wcale nie prowadzę w lidze,  jestem nisko sklasyfikowany. Dziennie wręcz  walczę o utrzymanie się, a gdybym nie zagrał-czekała by mnie dyskwalifikacja.

Byłbym out, zostałbym od jutra strassen inżynierem, jak to pisał Grynberg o bezrobotnych przed wojną. Czuję się jakby mnie już nie było na tym świecie, bo jestem poza nim, moje ciało to integralna część łóżka,  rozlałem się jak galareta, kości moje jakby wtopiły się w koc... I, o dziwo, nie chce mi się spać. Odbyłem czternasto godzinno fotonoterapię, tysiące luksów napierdalały w całe moje ciało, i robią to codziennie, ponieważ w hipermarkecie moim  światłość świeci nad światłością . To jest krystalicznie oświetlony obóz. Miesiąc temu byłem na badaniu wzroku i powiedziała mi pani doktor okulistyki , że mam oczy przekrwione jakbym ćpał jakie gówno, i zapytała się mnie czy nie mam problemów ze snem, albo ze sobą czy nie mam, wtedy to jej opowiedziałem dopiero, że w hipermarkecie pracuję i że nie mam czasu zjeść, i że światło na sklepie takie jak chyba u niebios bram.

A przyszedłem do niej bo problemy z czytaniem miewam, opowiadałem, że kiedyś w szkole to czytałem dużo, a teraz to na wszystko czasu brak. Tylko ten mój problem, to nie jest żadna błahostka, bo jak już nie potrafię odczytać korespondencji urzędowej, a wysyłają mi rachunki za gaz i światło, to źle musi być, że oczka niebieskie po matuli mojej odziedziczone -nawalaja strasznie.

A w pracy na pomarańczowych cenówkach są kody kreskowe z cyferkami, i że mnie wołają na te szesnaście kas, bo kasjerki też już ślepawe, a czasem czytniki nie czytają kodów i trzeba cyfry podawać, i wtedy na deski padam, bo czuję się tak samo bezradny jak te ślepawe kasjerki, że wzrok mój już do niczego.

I bardzo bym chciał aby mi pomogła.

Chwilę później zakrywałem dłonią, to lewe, a to prawe oko i starałem się dojrzeć wskazywane cyfry i litery na planszy przyczepionej do ściany.

A pani doktor , kiwała głową i mówiła: nyctalopia synek ci się trafiła.

Bardzo brzydko, nieładnie, tfu pracę zmień synek. Zapisała mi jakieś krople, mówiła, że tanie, za dwie dychy, a dobre. No i kropię gały przed snem, i po śnie jak nie zapomnę. A w przyszłym miesiącu mam do kontroli iść. Zresztą i tak mnie uprzedzała, że jak będę dłużej pracował przy takim naświetleniu, to może być gorzej niż źle. Już od kilku tygodni staram się nie patrzyć za bardzo do góry, ale jak mnie wołają przez megafony obozowe, że do tej czy do tamtej kasy mam lecieć to patrzę w górę jak chomik w akwarium. I czasami to się boje, mam w sobie taki strach, żeby nie oślepnąć, jak się nie boję żeby nie zostać kretem, to się boję żeby do czubków nie trafić, a jak się nie boję żeby nie dostać pierdolca to i tak się boję, czy oby dożyję następnej wypłaty, czy mi gazu nie odpierdolą, albo czy mnie nie zwolnią z roboty, nie zwolnią mnie z obozu. Nawet marzenia gdzieś uciekły ode mnie daleko, daleko , bo ja już straciłem nawet nadzieję na to że rodzinę mogę kiedyś założyć. Za co?

A ciężko u nas z robotą, bezrobocie jasne jak śnieg.

 

I jadłem ja dzisiaj? Co ja dzisiaj w ogóle jadłem? Chleb jadłeś Staszek, chleb czerstwy był przecież i tą kaszankę ostatnią z lodówki wszamałeś. Do pensji dziesięć grubych dni Staszek, a ty w lodówce jeszcze kilka jajek masz, duże masło roślinne, paprykarzu puszkę i pasztet otwarty. Ser pakowany, chyba już po dacie przydatności, no i pół kila parówek śląskich. Nie martw się Staszek - mówię do siebie, upewniam się, że przeżyję bo jeszcze jaką mąkę mam, ziemniaków siatkę, i płocie w zamrażarce od Tadzia Klepy, złowił tydzień temu i mnie przyniósł. Tylko nie pożyczaj już Stachu od nikogo, bo nie oddasz, nie pożyczaj już!! Książki sprzedaj, patrz ile tego cholerstwa masz, może kupią w antykwariacie i kilka dych dadzą. Zobacz jeszcze w wersalce, masz dwie paczki ukraińskich elemów, przeżyjesz. Dostaniesz te swoje miesięczne sześć stów zarobku i znowu będziesz królem. Zaszalejesz Staszek, masz przecież w piwnicy jeszcze te ogórki, które kisiłeś w ubiegłym roku, to jak pensje dostaniesz - sałatkę z majonezem sobie zrobisz, kupisz drożdże, jabłka jakie, mleko i ciasto upieczesz. Tylko do tego antykwariatu pójdź, sprzedaj te cholerstwo, przecież pożytku już z  książek nie będziesz miał, na studia raczej nie wrócisz...

Kupisz sobie na wypłatę bilet na autobus dziesięcioprzejazdowy, i za robota lepszą pojeździsz. Musisz Staszek wytrzymać. Gorzej ludzie żyją, nawet dobrze że dzieci nie masz, bo mogłyby głód cierpieć. Sprzedaj pierw te akademickie knigi, kupią - zobaczysz.

                               ***

Prowadzę ten zeszyt i nie wiem do końca dlaczego? Piszę w nim, bo to jest chyba jedyna rzecz  jaka może po mnie zostać na świecie, oprócz długów.

He, i dobre było jak aktor do nas na hipermarket w sobotę przyjechał, Maniek , czy jakoś tak, ten z serialu o jakimś pensjonacie. Pewno dostał za ten swój kulinarny występ więcej kapuchy, jak ja z Tadziem Klepą i Mariolką Oparową przez cały miesiąc, za nasze bolesne show w termiterii.

Dwie godziny gotował Maniek z mikrofonem przy gębie - ulubione potrawy, a następne dwie godziny autografy rozdawał.

Kurwa - średniowiecze, jak na jarmarku. To już chłop w teatrze zagrać nie zagra, tylko bardziej opłaca mu się na hipermarkecie wystąpić.

Co to było, to jego przedstawienie? W rolach głównych on i jego Ragout z serc w czerwonym winie i zupa rybna po bretońsku !!

Kogo stać na to, ażeby żreć takie frykasy dziennie? Ostatnio nawet czytałem, że żarcie w naszym kraju jest relatywnie tanie i każdego stać na prawie każde wykwintne jedzenie. Co za ciul to napisał? To dziwne, bo ja wychowałem się na śląskich parówkach, serku topionym, kaszance, pasztecie i ziemniakach.

W niedziele smażono w domu filety z kurczaka, a ja przez większość życia wierzyłem, że to były schabowe!!! Menu moje stałe jest i ciężko je urozmaicić.  Nawet teraz mnie na żarcie nie stać, relatywnie tanie!? Co za ciul to napisał? Zapomniał chyba o tej 1/4 - tej społeczeństwa. O mnie też zapomniał.

***

Ponownie śnił mi się Świętej pamięci dziadek mój Jureczek, znów obudziłem się przepocony. Budzik bipczał jak oszalały, wskazówki pokazywały piątą rano, a ja tym razem miałem pod powiekami jeszcze widok dziadka Jurka, który śnił mi się  upodobniony do Platona z obrazu Rafaela. Dziadek ze swoją wielką brodą, ubrany w białą szatę, z prawa ręką uniesioną do góry, która to ukazywała całą jego mądrość. Powiadał do mnie dziadek Jurek-Stasiu ile jeszcze cię będą upadlać, ile? Jestem już blisko himmel, blisko nieba Stasiu. Wnusiu mój, uciekaj z tego obozu, dziś powinieneś mieć wolne, a kazali ci do roboty pójść. Czy opowiadałem ci kiedyś Stasiu jak byłem w Auschwitz?

Ja też czekałem na niedzielę, na dzień wolny od pracy, ale blokowi i sztubowi nam nie pozwalali odpoczywać, nie pozwalali nam na wykorzystanie niedzieli na odpoczynek, kazali nam śpiewać Stasiek.

A jak kto słów nie znał to dostawał metalową pałą po gnatach, aż strzelało pod skórą. Jurgen nam pomógł jak mógł, nauczył nas śpiewać, Jurgen Windbeutel, magik Jurgen... Bóg zapłać - za tę jego łamaną polszczyznę.

Dziadek skończył opowiadać i zaczął mi śpiewać swoim donośnym głosem jakąś niemiecką piosenkę, chyba tą samą, którą śpiewał  w knajpach, na uroczystościach rodzinnych, i w święta.

 

Im Lager Auschwitz war ich zwar

Holaria, hola ho ,

So machen Monat, so ein Jahr

Holaria , hola ho,

Und denk ich mir so oft und germ

An meine Lieben in der ferm...

 

Kiedy już skończył, mówił do mnie dziadek Jureczek uciekaj Stasiu, zrób tak jak dziadek, postaraj się uciec z obozu. Rafalaki są silne, silne są Staszek, przecież ty chłop już jesteś, uciekaj wnuczek.

 Nie zapaliłem dzisiaj nic, bo kaszel mam po wczorajszej pracy w mroźni, kawy też nie wypiłem,  echo z puszki mogłoby mnie zabić, pusto. Ubrałem się, zapakowałem do reklamówy trochę chleba i zupkę chińską z krewetek, taka co ją można nabyć za 69 groszy na półce w hipermarkecie. Założyłem buty na nogi,  katanę dżinsową na siebie włożyłem. Próbowałem znów zamknąć drzwi od chałupy kluczem do szafki pracowniczej, fuck !  Zlazłem na dół po schodach i ujrzałem przepiękny niedzielny wschód słońca, a za swoimi plecami jak się obróciłem dostrzegłem - siedzącą przy oknie panią Gabrielę ,czatującą na ptaki z samego rana. Tym razem kiedy powiedziałem jej dzień dobry, nie pokiwała mi głową, może zmartwiona-pomyślałem, albo ptaki już nie przylatują?

 Szedłem do pracy, znów czułem się skamieniały i zatrwożony.

Nawet w niedziele musze zapierdalać za te same pieniądze, i nic ci więcej nie zapłacą. I tak jakoś nagle zaświtało mi we łbie, że ta morda której najbardziej na świecie nienawidzę, face dyrektora Lelka Smółki, który wczoraj mi powiedział, abym się nie opierał o półkę, a później powtórzył to samo, kiedy opierałem się o paleciaka, jak zwiozłem siedemset kilogramów ziemniaków na magazyn, jest facjatą podobną do tej samej mordy, która widziałem na zdjęciu w podręczniku do historii. Koniecznie muszę to sprawdzić. I dzień Święty, święcę.

Wykładam ten swój dekalog w świątyni handlu,  dziesięć przykazań, które mam przyczepione do wewnętrznej strony drzwiczek szafki pracowniczej.

 

I dostałem dzisiaj palpitacji serca, bo przy samym wejściu do szatni , po tym jak podpisałem się na liście obecności, po tym jak odbiłem się swoją magnetic card. Dowiedziałem się, że Mariolka Oparowa dostała wczoraj wymówienie z pracy, podobno znaleźli u niej podczas kontroli szafki pracowniczej na koniec szychty jakiś nieoklejony znaczkiem “Skarabeusza” krem do rąk.

Potraktowali ją jak złodziejkę, a dobrze wiem, że Mariola zawsze dbała o to, żeby przy wejściu personalnym do pracy - okleić wszystko to, co ma w torebce!

Stanęły mi przed oczyma jej wszystkie umartwienia i słowa, a szczególnie te jak mówiła, że ciężko jej żyć w tym mieście, gdzie kobieta w wieku 37 lat, jest zepchana w jakąś bezgraniczną przepaść życia, ciężko jej żyć z tą myślą, że Lelek Smółka może ją zwolnić za to, że dała mu w papę, i jak ją zwolnią, to chyba nie będzie miała szans na to, aby ktokolwiek już i gdziekolwiek zechciał ją zatrudnić. Kurwiłem w szatni jak oszlały, że co to się dzieje? Niech mnie zwolnią, a ją przywrócą do pracy! Łzy miałem w oczach. I później całą niedzielę zastanawiałem się, jak to się mogło stać, że znaleźli u Mariolki takie cudo. Nie było na hipermarkecie nikogo, aby porozmawiać o sprawie, Tadek Klepa miał wolne, reszta obsady dzioby na kłódkę pozamykała, a tylko jedna, jedna Zośka Tomala, taka z firmy sprzątającej powiedziała mi, że wczoraj była na papierosie jak Mariolka zapłakana wychodziła do domu, z wszystkimi swoimi szpargałami pod pachą. A kiedy ją zaczepiła i zapytała co się stało, to z lamentem odrzekła - Pani wie, co ten chuj mi powiedział? Że takich incydentów nie będzie tolerował i nie jest instytucja charytatywną! Że dyscyplinarnie mnie zwalnia...Ale ja nic nigdy nie ukradłam, ja tylko chcę pracować. Gdzie mnie zatrudnią, kto mnie teraz przyjmie?

 I już wiedziałem wtedy, że jakiś ochroniarz musiał w tym palce maczać, może ci z monitoringu u których Smółka wiele godzin spędził, przecież mają zapasowe klucze do szafek pracowniczych...

Poczułem się dzisiaj wstrętnie, nie chciałem pracować, a jestem pewien, że gdybym był wczoraj na całej popołudniówce, ktoś dostałby ode mnie w ryj.

Dzwoniłem nawet na domowy do Marioli, ale nikt nie odbierał, dzwoniłem do Tadka, ale on na rybach.

                             ***

Ciężko jest być teraz na hiperze, ponieważ bez Marioli nie jest to już ten sam hipermarket. Nic nie zrobisz, bo tak to jest i delikatnie tłumaczę sobie zasadę przeciwieństw Heraklita z Efezu, nakłuwam sobie mózg - tym że musi być ogień i woda, mężczyzna i kobieta, życie i śmierć. Sklep jest otwarty i musi być kiedyś zamknięty, gdzieś ktoś umiera, aby inne życie mogło się narodzić, maszyny się psują aby zostały naprawione, nowe zastępuje stare, ludzie mówią prawdę i kłamią . Kogoś zwalniają z hukiem, aby na jego miejsce po cichu przyjąć kogoś nowego, albo na odwrót.

Myślę o nas, o tym co z nami wszystkimi będzie, co z nami tutaj robią?

Cóż czyni z nami los, który sam nawet nie daje nam szans ?

Obserwuję ten hipermarket, miejsce pracy, obóz , termiterię, która jest jednocześnie złem i dobrem samym w sobie. Między kopcami owoców i warzyw widzę Mariolę kręcącą się i wykładającą towar - ale to iluzja. Widzę te wszystkie heroiczne sprzedawczynie, które dziennie jak anioły muszą udowadniać swoją całą siłę .

Patrzę na klientów, którzy  drą na siebie gębę w kolejkach, i dostają świra w feeri towarów na sklepowych pólkach i tych kręcących się przy wyspach z towarem wysypanym na wierzch .

Szaleństwo w ich oczach. Taki szał nie do opisania, amok, który i ty przeżywasz podczas  promocji w centrach handlowych i w sezonowej wyprzedaży.

Jestem jak kukła w która można uderzać z byle powodu, nie jestem człowiekiem?

Takim jak ty ?

Czuję się dzisiaj tak, jak mógłby czuć się mój dziadek Jurek. Dochodzą do mnie jego morały i opowieści jako żywe obrazy. Czuję jakby Mariolkę też wysłano do tego himmel. Bo  przy odrobinie szczęścia, może trafi na kogoś, kto jej pomoże. Jak dała sobie rady przez trzy lata na hipermarkecie, to musi sobie wszystko ułożyć. Jutro do nie zadzwonię. Pocieszę ją, może odwiedzę z Tadkiem ?

                             ***

Jestem w domu i znów piszę w tym moim dzienniku,  w tej mojej rzece słów i lamentów, do której chociaż raz  jeśli mam czas w tygodniu - staram się wlać wiadro prawdy. Bo prawda jest najważniejsza, bez niej żyć się nie da, i piszę o tej prawdzie, aby pozostała. Żeby istniała, bo chyba każdy jest tego zdania, że jeśli istnieje problem i go nie dotyka, to nie jest to żaden problem.

Jasne, jasne... Gówno ich  obchodzi, tych kręcących się po grysie sklepu, i cały magistrat który robi u nas zakupy, nasz los wredny.

I jeśli chcesz mnie spotkać, chcesz wiedzieć gdzie mnie znaleźć, to popatrz na mnie, kiedy będziesz widział zatyranego, zapracowanego sprzedawcę na hipermarkecie, ubranego w poliesterową bluzę z dupnym emblematem.

Zerknij  w moje przekrwione oczy, spójrz na moje umęczone dłonie, popatrz na te piękne  wieże, które przy mnie stoją, te palety z towarem, który zaraz kupisz jak ja wyłożę go w półkę. I nie drzyj się na mnie jeśli czegoś nie wiem, bo mam do tego takie samo prawo jak i ty. Nie strasz mnie, że do dyrektora pójdziesz, bo ja już po zwolnieniu Mariolki, leję na to ciepłym moczem. Zobacz we mnie człowieka. Nie ciesz się, że masz pełny wózek jedzenia, którego nawet sam w stanie nie jesteś przeżreć. Nie pokazuj tego jak bardzo jesteś zalatany, bo się założę że nie jesteś bardziej do tyłu jak ja. Nie pokazuj jaki to jesteś zestresowany tą swoją pracą za kilka tysiaków i chaotycznie robisz zakupy, wrzucając do koszyka co wlezie, bo na pewno nie jesteś zestresowany tak jak ja - profesją za sześć stów miesięcznie, za prawie dwieście pięćdziesiąt godzin w miesiącu. Popatrz mi głęboko ze współczuciem w oczy,  powiem ci coś bardzo dla mnie ważnego, zadam ci fundamentalne pytanie, którego jeszcze nigdy nikomu tutaj nie zadałem, zainteresuj się mną tak samo, jak ja interesuję się człowiekiem. Popatrz na mnie, obojętnie na dzień tygodnia, czy porę dnia, popatrz też na tego, który obok ciebie idzie z małym koszykiem w ręce, a z którym to kiedyś uczęszczałeś do szkoły, on też ci obojętny. Popatrz się na mnie dobrze, zanim sam mnie zapytasz o jakieś reklamowe badziewie. To ci powiem, że jestem tutaj jedenastą godzinę, chciałbym przerwę. Powiem ci bracie, siostro!! - pomóż nam wszystkim znaleźć lepszą robotę....

***

Szukałem dzisiaj tego zdjęcia, które łaziło mi w niedzielę rano po głowie i przewracałem stronnice książek, aż w końcu znalazłem foto właściwe, odnalazłem ta gębę bliźniaczo podobną do face dyrektora hipermarketu-Lelka Smółki. Przerażenie! Albo z tymi moimi gałami całkiem już źle, absolutna ślepota. Kurwa - przecież on podobny do Fritza Sauckela. Czekaj, czekaj Staszek, przecież to zdjęcie z Procesu Norymberskiego Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w Norymberdze 1945-56. O, świnio!! Przecież jak komu powiem, to nie uwierzą , bier stachu książkę ze sobą do roboty , nie - nie bierz , bo jak do niego pocztą pantoflową dojdzie, to też cię będzie nękał.

O, faszysta , może jaki potomek? Wiedziałech, wiedziałech, że to faszysta.

Jest opis Fritz Sauckel- Organizator pracy przymusowej, gauleiter Turyngii, generał SS i S.A. No wykapany Lelek Smółka.

A może ja rzeczywiście do łba już dostałem przez tą orkę, przez ten zapierdol?

Nie, no jasne że nie. Przecież jesteś Stanisław Rafalak, wnuk Jurka Rafalaka, syn Zdzicha Rafalaka, mieszkasz na Żwirki i Wigury. Pracujesz w ...obozie pracy. Trzymaj książkę na wierzchu jako zabezpieczenie swojego odkrycia.

Może tylko Klepie pokaż, bo on godny i zaufany. Jeszcze przełkniesz Staszek trochę tej roboty w hiperze, zostaw to -mówię do siebie. Znajdziesz co lepszego , tylko poszukaj pojutrze jak wolne będziesz miał, kup te bilety weź świadectwa i ksera , a pojedź za robota inną gdzie. Jutro najświętszej wypłaty dzień.

Tak Staszek, to jest twoje aha przeżycie, twoje nagłe wystąpienie stanu uchwycenia. Jesteś robol , ale fakty kojarzysz. Lepiej nikomu nie mów, mogą cię wydrwić. Pamiętasz te zdjęcie z albunu o naszym City Home “Kentucky”, lotnicze zdjęcie z panoramą miasta, na którym widać ten ogromny barak, wielką halę. Zdjęcie, które niczym nie odbiega od zdjęć które robili brytyjscy lotnicy podczas drugiej wojny. Na nim też było cos czego inni nie potrafią dostrzec, a ty dostrzegłeś, rażące podobieństwo do zdjęć obozów pracy przymusowej. Jest na tym zdjęciu widok tego jebistego baraku, w którym osiemdziesiąt kilka osób ściga się ze wszystkimi chorobami społeczeństwa, z własnym zmęczeniem, mobbingiem i własna godnością, z tym chamstwem i wyższością innych. Było to ujęcie twojego hipermarketu, a co z porównaniem, powiedzieli przesada. Przesada, bo na zdjęciach brytyjskich lotników było więcej baraków, a ten jest tylko jeden...

***

Jutro następna środa promocyjna, wczoraj dopiero dodzwoniłem się do Marioletty, i radowała się kobita, bo ją dzisiaj też Tadek Klepa odwiedził, rozmawiała Mariola wczoraj z radcą prawnym. Opowiadała, że wróci do nas niebawem, że Sąd będzie musiał uznać jaj rację, że niczego nie ukradła, bo kamery nic nie zarejestrowały, a raczej zarejestrowały ochroniarza seciurity service, jak godzinę przed wyjściem Mariolki wkładał jej ten krem do szafki pracowniczej.

Tłumaczyłem Marioli, że nie warto wracać, sądzić się owszem. Nie warto wracać do tego Auschwitz, ale Mariola odparła, że nie wierzy, aby przez najbliższe pół roku mogłaby co innego znaleźć , bo zima przecież nadchodzi.

Sam teraz wątpię we wszystko. Do czego zdolny jest człowiek współczesny.

Do czego zmuszona jest Mariola? Jak silni jesteśmy? I dzisiaj przypominał mi się Józek Gielo i jego” zmęczenie”, które dedykuję nam wszystkim pracującym w tak ekstremalnych warunkach. Bo sam już nie mam sił i wiary.

 

Czy nigdy -powiedz mi mój cieniu

Nie poruszymy rzeki

Morza

Progu lasu

Nie poruszymy drogi

Chmury

Pola

Czy nigdy nie ruszymy od gwiazdy do gwiazdy

Po świetle i pyle aż do gniazda deszczów.

 

***

Byłem dzisiaj w robocie, a kiedy do niej szedłem, zobaczyłem panią Gabrielę, a w zasadzie jej głowę wystającą z okienka w piwnicy. Powiedziała do mnie dzień dobry panie Stanisławie! Nie będzie pan chciał małego kotka? Popatrz pan wlazło to kocursko mi przez okienko do piwnicy  i się rozmnożyło. Ślepe kotki, siedem. Biedaczyska.

 Dowiedziałem się zatem ,dlaczego ptaki nie przylatywały przez te kilka dni.

A już zaczynałem się martwić o Gabrielę. Odpowiedziałem, będę, będę. Dzień dobry! Będę chciał, jak tylko pracę zmienię.

Cud się stał, że mówi, myślę - pewnie przez te kociątka. I zapytała się mnie Gabriela, a pan dalej w tym hipermarkecie? A ja mówię że tak. To ona na to - Zmień pan robotę, bo kotka nie dam. Jeszcze go pan zjesz... Aż się zaśmiałem.

Promocja była ciężka.

Siedziałem w robocie dziesięć godzin i czterdzieści jeden minut.

WIOSNA 2007  str. 1

wędrowiec © dziennikarze wędrowni