archiwum

wiosna'04
str. 1



reportaże  strona główna



Terrorysta, zakładnik honoru

aleksy kosulnikow


  Żanna spotkała Ziulkowa rankiem na stacji. Przeszedł obok niej, nawet się nie przywitał. Doszedł do ostatniego wagonu, przepuścił wszystkich wsiadających, władował się do kabiny podmiejskiej elektriczki ostatni. Postawił na podłodze wielką, gospodarską torbę. Ona stała trochę dalej, wpatrywała się w jego twarz, próbowała pojąć, co się stało. Wiedziała: nie ma sensu pytać. Bo on i tak nie odpowie, może nawet jej nie usłyszy.


  To było we wtorek, 11 lipca 1996 roku, około ósmej. Anna Liwancowa, pomocnik wychowawcy w przedszkolu numer 511 miasta Mińsk:

  - Najpierw nawet go nie zauważyłam. Stoi jakiś facet, milczy, łypie na boki. Nic tam, myślę, ojcowie rzadko przyprowadzają dzieci, wszystkich nie znam. Potem podszedł do mnie, złapał za rękę, zaciągnął na grupową salę i mówi cicho, nerwowo: "Jestem terrorystą. Mam wybuchowy materiał, zbieraj dzieciaki, dzwoń na milicję". I wyciąga z torby dyplomatkę. A z dyplomatki sterczy drucik jakiś. Koniec końców, zostali z nim wychowawca, logopeda i siedemnastka dzieci z dwóch grup, a ja pobiegłam na korytarz, do kierowniczki...


  W ciągu pół godziny wszystkie prasowe agencje podawały już, że mińskie przedszkole numer 511 okupuje terrorysta podający się za Ziulkowa Aleksandra Wasiljewicza, urodzony w 1953, zamieszkały w siole Ratomka, 15 kilometrów od Mińska. Żąda dostarczenia do przedszkola swojej karty chorobowej, przyjazdu adwokata moskiewskiego Makarowa i grupy telewizyjnej programu "Wzgliad".


  15 minut po zawiadomieniu milicji przedszkole otoczył kordon. Ziulkow do tego czasu zajął już pozycję, która zdała mu się strategicznie najlepsza: siadł na dziecięcym stoliku na środku pokoju na drugim piętrze, teczka przed nim, na podłodze - dzieci, palec - na drucianej pętli sterczącej z dyplomatki. (...)


  Zapis rozmowy z terorystą:


  Człowiek z kamerą: Dzieci, troszkę ciszej, bo wujka nie słyszę. Tak, kręcimy <<Dobranoc, dzieciaki>>. Zaczynamy, nie?

  Ziulkow: Zaczynamy? A koniec? (...) Skąd? Ze "Wzgliada"? Już żem mówił: czekam na Liubimowa i kropka. A kropka jest kropka, żadnej gadki.

  Człowiek z kamerą: Ale skąd ci człowieku Liubimowa wytrzaśniemy? Lato przyszło. Lubimow do Izraela wyjechał, z Flarkowskim. No, wiecie jak jest... A na ten temat mnie przysłał. (...)

  Zulkow: Słuchaj, nie zacząłeś jeszcze kręcić? Czekaj, żeby tylko tego systemu nie zobaczyli, czekaj. Nie bójcie się. Sami rozumiecie, żeby się za dużo zainteresowanych nie pojawiło. Tak.


rycina, zuzanna morawiecka
rycina, zuzanna morawiecka


  Zulkow był niedoświadczonym terrosystą, dlatego kupili go łatwo i szybko. Funkcjonariusze specsłużb dzierżyli kamery i zacieśniali okrążenie, a ich koledzy z zewnątrz zaczęli w tym czasie cichą ewakuację dzieci przez okno toalety, gdzie odbierały ich twarde łapy omonowców. "Dziennikarze" pozwalali Zulkowowi wygadać się do woli.

  Natalia Sakina, logopeda:

  Niektóre dzieci wypuścił sam. Te, które najbardziej płakały. Bo dziecięcy płacz strasznie go rozstrajał. Mówiłyśmy dzieciakom - cicho, co miało znaczyć: płaczcie, płaczcie głośniej! Z niektórymi się udawało, a niektóre nie bardzo rozumiały, co się dzieje, cieszyły się, patrzyły.

  Ziulkow: (...) Na wszelki wypadek, jakby się co ze mną miało stać, chcę, żebyście wiedzieli: to się naprawdę działo, znęcali się nade mną dziesięć lat. Straciłem wszystko: dom, zdrowie, wyssali wszystko, siły życiowe. Rodzinę też całą odebrali. A dokładniej, jak mówiliście... Będziecie pracować... No to dawajcie, do roboty. Nic takiego wcześniej nie szło w eter.


  Około dziesiątej przed południem Żannę, zatrudnioną w mińskim Domu Mody na stanowisku krojczej, wezwali do działu kadr. Czekał na nią mroczny mężczyzna w cywilu. Powiedział: "Musicie z nami natychmiast jechać". Żanna zaczęła protestować - miała ważną pracę do wykonania. "Nasza sprawa ważniejsza. Aleksander sterroryzował przedszkole. Obiecuje wszystkich wysadzić. Może zdołacie mu jakoś wyperswadować".

  Z Domu Mody do przedszkola numer 511 - niedaleko. Automobil zahamował przed kordonem. Najpierw postali. Potem towarzyszący jej mężczyzna przecisnął się przez tłum, minął milicję, ruszył w kierunku budynku przedszkola. I wrócił. Po wszystkim, powiedział, możecie ją odwieźć. Już nam niepotrzebna...


  Ziulkow zaczął się domyślać, że go oszukują. Odkrył, że nie ma już praktycznie zakładników. Dzieciaków została tylko dwójka. Wychowawczyni - jedna. Reszta to krzepcy mężczyźni, którzy z każdą minutą stawali się coraz twardsi i bardziej natarczywi. Przeglądali co prawda razem z Ziulkowym kartę chorobową, ale bez większego zainteresowania...

  Ziulkow (ostro, prawie krzyk): Dzieciaki dawajcie z powrotem na miejsce! Po co to komu, mówiłem wam: wszystko skalkulowane, po co wam to? Czego wy chcecie - dzieci zabić?! (...) Kto wy?

  Głos nieznany: Jestem pracownikiem prokuratury. Skąd mam wiedzieć, co tam macie? Bombę macie?

  Ziulkow: Mam, mam, pokazywałem.

  Człowiek z kamerą: Komu? Nam możesz pokazać?

  Ziulkow: Potem. Sfilmujmy, riebiata. Potem, potem (dalej szum, wszyscy krzyczą, Ziulkow ostatni raz próbuje wyjaśnić, gdzie są dzieci. Potem - niezrozumiały trzask).

  Głos nieznany: Sprzątnąć go!

  Ziulkow: Jasne, ja tu zostanę...

  Wystrzał.

  Zulkow zrozumiał wszystko i odpalił zapłon domowej bomby. Rozległ się trzask, z dyplomatki walnął dym. Jak wiadomo, każdy detonator działa nie wcześniej, niż po trzech sekundach. W tym czasie zdążyli strzelić Zulkowowi w potylicę, wyrwać mu z rąk bombę i wyrzucić ją przez okno, w mur przedszkola, około czterdziestu metrów od kordonu.

  Później podano, że w dyplomatce było półtora kilograma trotylowego zamiennika i masa kulek łożyskowych. Wystarczyłoby na wszystkich. Po pięciu godzinach Ziulkow skończył się w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności.


  ...Od 1986 roku nie mógł pracować w swoim zawodzie. W ostatnim czasie wrócił do przemysłu rodzinnego. Już od trzech pokoleń ród Ziulkowych zajmuje się przygotowaniem ozdób weselnych. Ziulkow robił sztuczne kwiaty. Bardzo piękne. Olśniewająco białe.

  Czas pysznych weselisk przeminął, wiadomo. Ale rodzinny interes miał się nie zgorzej. Pieniędzy starczało. Sam Ziulkow za wiele zarobić nie zdążył, ale zaczął już remont swojego starego domku. A jego siostra Larysa pobudowała wielkie domiszcze kamienne, z ogromnym balkonem.

  Larysa Ziulkowa, siostra terrorysty: - Wszystko to przeze mnie się stało, dużo w tym mojej winy. Podrywał mnie kiedyś Danilczenko Tola - chodziłam wtedy do szkoły, on był starszy o dwa lata. Śmiałam się z niego, znęcałam nieraz, on wszystko znosił. Byłam piękna i okrutna. Młodość... Potem on poszedł do wojska. Wrócił, ożenił się. Nieco później umarł mój mąż. Tola zmusił swoją młodą żonę do aborcji, rozwiódł się i znów przyjechał, zaczął się za mną gonić. Kilka razy się oświadczał. Odmawiałam. To było wstrętne - patrzeć, jak się poniża, jak znosi moje docinki.

  Koniec końców - znienawidził mnie. Bezpośrednio zemścić się nie mógł. Dlatego odegrał się na bracie. To jest na Aleksandrze. A starszy jego brat, Danilczenko Siergiej, dostał akurat u nas w Ratomce posadę dzielnicowego. No i pewnego razu, w 1986 roku, w listopadzie o czwartej rano przyszedł do Saszy i wprost z łóżka zapuszkował go do "Nowinek" - tak u nas nazywają wariatkowo, charakter leczenia przymusowy.

  Trzy dni szukaliśmy Saszy. Znaleźliśmy dnia czwartego. Powiedział, że lekarze rozkładają ręce: my tu po nic - powiadają - ale skoro przywieźli, to będziemy cię leczyć, wyjścia nie ma. Z czego leczyć?! On pił tylko w święta, na łonie rodziny. Nawet nie palił!


rycina, zuzanna morawiecka


  Splątana, absolutnie osobista, prowincjonalna historia, która w założeniu nie miała nigdy wyjść poza granice sioła Ratomka. Ale wyszła. Po dziesięciu latach sięgnęła mińskiego przedszkola, z miejscowej intrygi przerosła w akt terroru. A cichy, niepozorny Ziulkow zapisał się w historii Białorusi jako pierwszy terrorysta z krwi i kości. Bo do tej pory odrodzona bratnia republika takiej tragedii nie znała.

  W psychuszce Ziulkow spędził 24 dni. Wyszedł z diagnozą: "chroniczny alkoholizm. Całkowita degradacja osobowości". Pogodzić się z opinią nie pozwalało wychowanie: surowy ojciec-oficer trzymał syna krótko. Zawsze wpajał, że najważniejsze co masz to honor. I trudno zaprzeczyć...

  Dziesięć lat Ziulkow walczył jak potrafił. Chodził po sądach, zwracał się i do prasy. Środki masowego przekazu przestały się jednak akurat interesować "problemami maleńkiego człowieka", zostawiwszy je Gogolowi i zajęły się ustrojowym przyśpieszeniem (potem odzyskaniem niepodległości, potem ponowną integracją).

  W tym czasie cel - anulowanie błędnej diagnozy - przerodziła się w sens istnienia.

  Ostatnia rozprawa sądowa odbyła się w zeszłym roku. Jak zwykle - bez rezultatu. Wedle opowieści krewnych, Aleksander zachodził z rzadka do matki i siostry pomóc w gospodarstwie, albo przynieść kolejną partię kwietnego surowca. Przez całą wizytę potrafił nie wypowiedzieć ni słowa. Z urywanych, z rzadka rzucanych zdań rodzina zaczęła się jednak domyślać, że Ziulkow się do czegoś szykuje. Przypuszczali, że do nowego procesu. Pomylili się...


  Musiał czuć, że z przedszkola już nie wróci. Od trzech pokoleń mężczyźni w rodzinie Ziulkowych nie umierają w łóżku. Dziadek został rozstrzelany w 1939. Wujka zabili w pociągu, kiedy wiózł materiały służbowe, wyniki jakiegoś śledztwa. Ojciec całkiem niedawno przepadł w nieznanych okolicznościach w Soczi, gdzie kupił duże mieszkanie. Mąż siostry - powiesił się. Możecie to wyjaśniać ile wlezie. Możecie to nazywać mistyką, czy przesądem. Aleksander nie mógł jednak nie wiedzieć, że jest następny w kolejce.


  Żanna Ziulkowa, wdowa po terroryście:

  - Chodziliśmy razem do szkoły. Czekałam na niego, kiedy był w wojsku. Od razu po wyjściu - pobraliśmy się. Przez dwanaście lat było cudownie. A w 1986 roku, po tym wydarzeniu, jakby go podmienili. Rozstaliśmy się w 1990-ym.

  W poniedziałek, dzień przed tym wszystkim, zajechał do mnie do pracy i spytał, czy mogę zabrać jego psa. Spytałam: dokąd wyjeżdżasz? Odpowiedział, że nigdzie, że tak po prostu trzeba.

  Psa wzięłam. We wtorek wieczorem. Już po tym wszystkim. A teraz pies zaginął. Pewnie coś poczuł i uciekł. Tak bywa, jak to się mówi...


  Pochowali Ziulkowa szybko i cicho. Stypa była zamknięta, wstęp tylko dla najbliższej rodziny. Syn terrorysty, Rusłan, pozostawał bardzo zamyślony. O niepojętej klątwie ciążącej na rodzie Ziulkowych Rusłan już wie.




*




"Ogoniok", nr 26, czerwiec 1996

z rosyjskiego: dziennikarze wędrowni (morawiecki)

WIOSNA'04  str. 1


reportaże  strona główna

wędrowiec © dziennikarze wędrowni