dziennikarze wędrowni







szkice    strona główna  




Szyby

jędrzej morawiecki



  Znów poranna, postimprezowa zaduma. Wjechałem w szklany świat - byłem słaby, kruchy. Aluminiowy Rynek zdawał się snem. Płynął upał, ja jechałem wolno na srebrnym, potrzaskanym rowerze, koszulka lepiła się do pleców. Minąłem z daleka szkaradną "Galerię Dominikańską", nie mającą nic wspólnego z galerią, największy megamarket elektroniczny Europy, betonowo-szklany, oblepiony warstwą klinkieru, błyszczący w słońcu. Jechałem wzdłuż świeżo otwartego marketu i myślałem, że stało się coś, czego nigdy w mieście nie było, ani za poprzedniego ustroju, ani za poprzedniego narodu. Nikt wcześniej nie odważył się zasłonić dominikańskiego kościoła, a teraz kościejowe przekupy w jednej chwili oblazły świątynię, zajęły plac i wdusiły kościół za megahipermarket z elektroniką.

 Skręciłem w Oławską, zanurzyłem się w regipsach i myśleć przestałem, zatopiłem się w wirtualnym centrum, utonąłem pośród kamer, miejskich strażników, plastykowych barbie, kenów, epoksydowych samochodów, wszedłem w strefę parkowania, ograniczonego ruchu, zakazu wjazdu dla rowerów i inwalidów. Grała wiedeńska muzyka, burżuje jedli sznycle, silikonowe biedaki hamburgery. Po płaskiej kostce sunęła dorożka obwieszona reklamami politycznych partii i ubezpieczeniowych towarzystw, czarne słupki wjechały bezszelestnie w ziemię, pijany stangret w kartonowym cylindrze strzelił z bata, zmęczony koń wszedł na plac, reklamowa buda znikła za rogiem. Ja toczyłem się bezmyślnie w przód, ogłupiały, pusty, bo w aluminiowej strefie nie da się skupić, myśli rozłażą się, zarastają szkłem, szyby tną mózg na plasterki, głuszą, zupełnie jak u Strugackich, jak w Zonie, cybernetycznym Lesie nie mającym nic z naturą wspólnego, sterowanym, obłędnym, włażącym w głowę i właśnie myśli tłumiącym, co to ja myślałem, zapomniałem, iść, jechać, byle do przodu, może o Wojciechowskim, on też pisał o myśleniu, o tym, że w wysokich pokojach myśli łapią rozbieg, a kiedy sufit niski, to więdną, obijają się o powałę, kłębią i giną, może tu nie ma nieba, może sklepienie niskie, może to nie słońce świeci, nie upał płynie, w końcu podwórka już zabudowali, zaczopowali studnie szybą, zamienili obszczymurskie kąty w podziemne perfumerie, fryzjernie, salony, nieba coraz mniej, Wojciechowski pisał o wschodach i zachodach, "Podobno w Nowym Jorku nie ma już czasu, nie widać zmierzchu, ani świtu - neony, lampy, reklamy włączają się nim zapadnie zmrok, nie dostrzegasz momentu przejścia" - coś takiego mówił jeden z książkowych bohaterów, a teraz papierowy Nowy Jork dotknął rzeczywistości, przyszedł wraz ze Strefą, bo i tu lampy zapalają się wcześniej, a może świecą ciągle, na zegarze jest dziesiąta, ale może być każda, tyle że upał, poza tym wszystko tak samo, wszystko stłumione - jak pod czaszą metropolis, czy technopolis, które konstruuje Wojskowa Akademia Techniczna, jakie technopolis, jaka akademia, pisali w jakiejś gazecie, nagłówek w kiblu, nie przeczytany nigdy artykuł, myśli znów się rozlazły, znów tylko terkot starej zębatki, tłumy ludzi, słupki znikły w bruku po raz kolejny, wjechała miejska straż, poluje na rowerzystów, pięć punktów karnych, zjazd w bok, ruszyłem Świdnicką, pomyślałem, że poza Strefą jest niebo, zostało jeszcze głębokie, brudne miasto z niebem nad szczerbatą dachówką, całe szczęście są jeszcze ulice z potrzaskaną latarnią, ciemne, chłodne, kamienne, przystrojone tylko z rzadka sodową lampą, zawieszoną na drutach jak pająk-patyczak. Są ulice skąpane w żółci, granacie, są bramy jak przepastne dziury, są rozchwiane tramwaje z rzadka rozświetlające nieczynne skrzyżowanie i nocny park.

 Ostrów Tumski też był kiedyś czarny, ulice miał zacienione, świeciły tylko gazowe latarnie, czarne bryły kościołów strzelały pod niebo, znikały w nocnych chmurach. Ale teraz chmur nie ma, nie ma nocy, znikło niebo. Katedrę podświetlili potężnymi reflektorami, umieszczonymi na wspak, od dołu w górę, jak na satanistycznej mszy, światło deformuje rzeźby, murom nadaje kształt kostnicy, przejaskrawia, zabija cień, zmienia Ostrów w komputerowo obrobioną widokówkę.

 Szedłem po Rynku, byle do przodu, myślałem o Ostrowie i przypomniałem sobie jedną ze swoich sakrofaz, wspomniałem, jak wędrowałem nocą przez miasto, pieszo, chmielnie, bardzo już marszowo, zamaszyście. Minąłem człowieka z drewnianym fletem, wszedłem na most i oniemiałem - Ostrów był znów czarny, ciężkie świątynne bryły opływały gwiazdami. Cud, powtarzałem, cud, dzięki Ci, cud, padłem na kolana, zacząłem się modlić, potem wypiłem wodę z kałuży, potem podszedłem bliżej, znów padłem na kolana, wymyłem głowę w kolejnej kałuży, natarłem twarz błotem, zdemolowałem zraszacz do sztucznej, rolowanej trawy przed Seminarium Duchownym i ruszyłem dalej, sławiąc Boga. Która godzina na tym zegarze? Przyspieszyłem kroku, szedłem w stronę podziemnego przejścia, mijałem kuliste, plastykowe latarnie, wspomniałem kolejną sakrofazę, jak to włożyłem głowę do sterty zgniłych liści przed Muzeum Narodowym, znowu jesień - krzyczałem przed następną kupą, głowa w dół i jeszcze raz, a potem biegałem za wielkim szczurem, którego zobaczyłem w podziemiach "sedesowców" na placu Grunwaldzkim, próbowałem nawiązać kontakt, wydawałem dźwięki, może znam mowę szczurów - myślałem, może to znak, może spełni się przeznaczenie, ale nie spełniło się, wszedłem w nocne Śródmieście z głową pełną starych liści, szczur znikł w podziemiach, przynajmniej był prawdziwy, tłusty, okrutny, nie cybernetyczny, jak całe centrum. Bo zaczynamy żyć w świecie science fiction - myślałem i doszedłem do "wuzetki" z pieprzonym Lordem Vaderem, drapieżnym wielopiętrowym parkingiem w futurystycznych czarnych kolcach, parkingiem złożonym z tandetnych płaszczyzn, wyrastającym nad kamienice pokraczną bryłą. Która godzina? - myślałem. - Dziesiąta? Czy nie za późno? Wejścia szukałem bardzo długo. Obszedłem budynek ze wszystkich stron, obejrzałem ściany parkingu na piętrach, stukałem w okna salonów na parterze, ale szyby tłumiły dźwięk. Przypiąłem rower do metalowej latarni i biegałem coraz szybciej w kółko, w końcu odnalazłem boczne drzwi, wszedłem, odszukałem windę, sprawdziłem na kartce: "Prezes Pierwszy - 10.00, Vader, szóste piętro". Winda pokazała dziesiątą osiem i zawiozła mnie na górę. Korytarze były puste i ślepe, wszędzie żelazne drzwi, buczenie siłowni, niski, monotonny dźwięk, jak na kosmicznym, startrekowym statku, biegałem w tym dźwięku, szukałem Pierwszego Prezesa, zbiegałem po schodach, znów korytarze, znów pustka, bezludne biura, zjazd na dół, dziesiąta dwanaście, "To nie ten budynek" - powiedział ktoś w meblowym salonie na parterze, "Trzeba iść do nowego, koło <<Kameleona>>".

 Wybiegłem, odpiąłem rower, a więc jest nowy budynek, jest kolejne vaderowskie szkło, wyrósł, jak strefowy grzyb, w jednej chwili, równie hermetyczny i sterylny co poprzednie. Dziesiąta szesnaście, wbiegłem do środka, ochrona: "winda jeszcze nieczynna, obiekt przed otwarciem, prezes siedzi na górze", biegłem po schodach na piąte piętro, potem jeszcze jedno, labirynt wąskich korytarzy, plastykowe ściany, cisza, prostokąty mlecznych lamp, korytarze, korytarze, zakręt, zakręt, zakręt, nagle biurko sekretarki za rogiem, "Jestem, szukałem, dzień dobry, Legendarna Agencja, to ja, właśnie z prezesem, spotkanie kwadrans temu, przez ten upał, nieporozumienie". Dostałem mineralną w wysokiej kanciastej szklance, Pierwszy Prezes czekał w swoim nowym gabinecie, nowej siedzibie, uśmiechał się, kręcił w fotelu, za plecami miał makietę miasta, szklane ściany ukazywały Lorda  Vadera, lancię kościstego prezydenta miasta, dachy kamienic, reklamową dorożkę, Rynek splątany siecią kamer. Usiadłem. Prezes był zmęczony i serdeczny, znaliśmy się, zrobiłem go kiedyś w trąbę, był wtedy "wice", urzędował w górach na południu, przyjechałem do niego wartburgiem, wypiłem piwo na deptaku i wyciągnąłem wszystkie liczby, podawał prognozy, wyniki kwartalne, plany sprzedaży, wysmażyłem wielki tekst, a on zamilkł na pół roku, bo powiedział za dużo. Później awansował, przeniósł siedzibę do Wrocławia, zapraszał na spotkania, mówił ostrożniej, ale konkretnie. Uśmiechał się szczerze i szeroko.

 Postawiłem dyktafon na śliskim stoliku, zadałem pytania, on snuł gawędę o inwestycjach, kontraktach, stopie zwrotu, ja patrzyłem za okno, szklana szyba, za nią szklany Wrocław, pudełko w pudełku, skończyła się taśma, prezes zaczął opowiadać o ostatniej mojej depeszy, że tyle po niej zamieszania, taki oddźwięk w prasie, ja przytakiwałem, chociaż nie miałem o sprawie pojęcia, nie czytałem gazet, tam same bzdety, papierowy świat, który dawno odjechał już od rzeczywistości, uleciał jak balon, nabiera rozpędu, kręci się, leci coraz dalej, nie wiadomo gdzie, rzeczywistość znika za horyzontem. Dlatego nie czytałem gazet. Nie miałem zresztą pieniędzy na gazety, czasem tylko zaszedłem do wojewódzkiej biblioteki, raz na sześć miesięcy przejrzałem ekonomiczne roczniki, wtedy utwierdzałem się w przekonaniu, że to co piszę i ślę kablem - przekłada się na druk, a więc jest jakoś materialne, że coś z tego wynika, jakaś polemika, jakieś komentarze, notki, zdanka, kręci się to wszystko w obiegu, trzaska liczbami, wpada na parkiet, rusza kursem, rozłazi się po maklerskich biurach, po rzeczywistości wirtualnej, giełdowej, która czasem przekłada się na realność - przy przejęciach zakładu, bankructwach, restrukturyzacji, automatyzacji, redukcjach zatrudnienia. "Szukam firmy od PR, może pan doradzi", powiedział nagle prezes, ja chlupnąłem mineralną, zacząłem opowiadać, że trudno tak jednoznacznie, że zależy, jak leży, co ja tam wiem, podziękowałem za rozmowę, pożegnaliśmy się, on został w fotelu naprzeciw szyby, patrzył smutno, nie wiedziałem jeszcze, że choruje, że za pół roku zrezygnuje z funkcji, bo nie jest w stanie wyciągnąć w wąskich korytarzach.

 Odpiąłem rower, spojrzałem na kartkę - spotkanie z Drugim Prezesem dopiero o czternastej. Wydarłem z centrum w stronę Bermudzkiego Trójkąta - odpocząć, oczyścić myśli, byle poza Strefę. Ciąłem przez upał na wschód, świętokradczy megamarket wyskoczył po prawej, zjechałem w dół nad fosę, trzasnąłem o krawężnik, drugi, ludzie, żwir, znów krawężnik, czerwone światło, ostro w przód, póki starczy sił, potem coraz wolniej, upalnie, z piwnic wyleciały pierwsze komary, znikło gdzieś aluminium, byłem na Trójkącie.

 Wrocławski duży trójkąt ciągnie się od Traugutta, przez Pułaskiego, do Kościuszki. Ciężkie kamienice, sklepy zanurzone oknami w chodnikach, garść lumpeksów, krzykliwe knajpy, podwórka w cegłach i ubitej ziemi. Czarny trójkąt, trójkąt legendarny, trójkąt pełen żuli, przestępców, ulice wypełnione po brzegi nocnymi mordercami, rabusiami, gwałtem? Bzdura, kościejowy stereotyp. Jakiś dziennikarz ogłaszał śmierć Trójkąta, Trójkąt umarł - krzyczał - Trójkąta już nie ma, policyjne statystyki spadły, margines nie jest już aktywny, pisał, bo sam gówno o dzielnicy wiedział, dwa razy w życiu wszedł do niej, trzy - przejechał tramwajem, knajpy oglądał z zewnątrz, podwórka nie widział żadnego. Trójkąt, to żulerka, ale nie mordercy,  Trójkąt, to menele broniący swojej dzielnicy, ludzie, którzy wrośli w ziemiste dziedzińce, obszczane bramy, trwali i trwają poprzez pokolenia. Do piwnicznego sklepu wchodził za piwem ojciec z kilkuletnim gówniarzem, teraz syn sam kupuje piwo i bełty, a właściciel wszystko pamięta, bo jest częścią dzielnicy, solą miasta. Społeczność żyje.

 Silikonowe dzieci bały się Trójkąta, omijały dzielnicę z daleka. Dzięki temu miejsce uchowało się na czas pewien przed drogą kostką "puzzle", latarniami, odmalowaną fasadą, szpetotą plastykowych okien, obrzydlistwem parkomatów, od zdemolowania których zaczęła się kiedyś kubańska rewolucja.

 Na Trójkącie nie było więc parkomatów, nie było drogich samochodów, nie było kikutów drzew przycinanych przez eleganckich zboczeńców-ogrodników. Było za to spowolnienie, inna częstotliwość życia. Był prawdziwy czas, była starość, śmierć, życie.

 Potem przyszła powódź, wyśmiewani żule i menele pierwsi biegali z workami z piaskiem, stawiali zapory, na wpół pijani, zmęczeni - szli w szeregach razem z harcerzami i skinami - przeciwstawne warstwy zjednoczone klęską, wreszcie potrzebni, wreszcie walczyli. A porządni obywatele stali, przyprowadzali dzieci, klaskali, śmiali się z trójkątowego marginesu, z alkoholowego zapału, kibicowali wzbierającej wodzie - nieświadomi jeszcze siły żywiołu. Powódź przyszła i przeszła - zabierając kilka kamienic, prawą stronę Puławskiego, niosąc komary, epidemie, romantyczne wspomnienia, trochę ludzkiej tragedii.

 Jesienią prezydent wjechał na Trójkąt z kubłami wściekłej farby, strzelił kilka plomb i wyszedł. A potem ogłosił Wielki Plan Rewitalizacji. Mieszkańcy będą wysiedleni, trzeba margines rozbić, rozproszyć, wyprowadzić na obrzeża miasta, w małych grupach, stopniowo, wypierać ich nowymi budynkami, przywrócić dzielnicy handlowy, krokodyli blask - tłumaczył Wujaszek-Prezydent Miasta i nie żartował, obłąkańczy, rasistowski pomysł zaczyna przekładać się na rzeczywistość.

 Pasiasty balon, żądło, wściekłe brzęczenie, komary zaatakowały, skryłem się w chłodnym "Hadesie", pomiędzy szpitalem i kostnicą. Zszedłem w dół po schodkach, zamówiłem "piasta", siadłem. "Nie miej urazy, ślepy w karty nie gra", "Ja do ciebie perswaduję", "Bo kiedy wnuk przyjdzie i mi te głupoty pieprzy, albo do dzieci wyjadę, siądę, piwo otworzę, a ta: dziadek pije ciągle, przyjeżdża i pije, a co jej szkodzi, na dwór nie wychodzę, obory nie czynię, co mam robić, jak ona mi o tej firmie nawija, o zakupach, znika, wyjeżdża, pojawia się wieczorem i ryczy, że ja znów przy piwie", "A ja powiem ci, że mógłbym za to całe piwo sam zapłacić, i za twoje, bo mam pieniądze, nie musisz mi zazdrościć, ale mam i urazy nie czuję, tyle powiem, nie czuję", dwóch dziadków przy stoliku w głębi, jeden ciągle tokuje, macha rękami, brzęczy o piwie i pieniądzach, drugi się odgania, krzywi milczy. Pierwszy w końcu wstał, coś tam jeszcze opowiadał o swoich płatniczych środkach, ruszył całym ciężarem ciała na schody, balansował na kamiennych stopniach, wspinał się, w końcu trzasnął drzwiami, znikł na górze, ruszył gdzieś chodnikiem. "Znasz go?" - zapytał barman. "Nie" - pokręcił głową dziadek. "Przysiadł się". "Trzeci raz już tu przyłazi, zamawia jedno piwo i ciągle marudzi". "Maruda...". "Tak, maruda". Zamilkli, na górze przetaczały się za okienkiem zakurzone ciężarówki, w "rubinie" ryczała Majka Jeżowska w sukience z różowej bibuły.

 Odstawiłem kufel, pożegnałem się grzecznie, wspiąłem na górę, otworzyłem drzwi, z nieba zwalił się znów upał, komary, wszystko tonęło w łoskocie ciężarówek. Odpiąłem rower od barierki, ruszyłem Traugutta, skręciłem w Niskie Łąki, komary cięły grupami, siadały na porwanych spodniach, na rękach, spoconej twarzy, gryzły, umierały, gryzły. Im bliżej Odry, tym więcej, ale tu był chociaż cień, drzewa, upał mniejszy, po prawej minąłem zjazd do Stajni, wspomniałem dobrych ludzi, właściciela, z którym rozmawiałem ostatnio, ściskałem w garści plastykowe barwne pismo, w którym wydrukowali mój artykuł o Stajni, uczciwy tekst - myślałem, tylko pismo specyficzne. Straszny szajs - odpowiadał właściciel Stadniny o Miesięczniku dla Aktywnych Mężczyzn - ale ktoś to czyta, bo znajomi mi już tekst pokazali. Staliśmy tak wtedy, on smarował uaza, mówił, że nie chce nowych samochodów i eleganckiego świata, ja opowiadałem mu o Rynku, zmęczonym koniu i reklamowej dorożce, on kręcił głową - nie byłem na Rynku przez ostatnie pięć lat - mówił i dalej konserwował uaza - taki pozostał we wspomnieniu - w swojej Stadninie za Trójkątem, pięć kilometrów od Rynku, którego skostniałej śmierci nie widział, zawsze wyjeżdżał w drugą stronę, ruszał z rajdem nad Odrą, odjeżdżał konno w stronę strzelińskich wzgórz, coraz dalej od miasta.

 Zostawiłem więc po prawej Stadninę, wjechałem na kładkę, przekroczyłem Odrę, komary cięły dalej, ruszyłem wzdłuż ZOO w stronę Biskupina, przejechałem postpunkowski wagenburg, którego szukałem kiedyś nocą, jechałem wałem bez świateł, po omacku, za muzyką, ale kiedy zbliżyłem się do celu - muzyka zgasła, jak znikające królestwo elfików, nie znalazłem miejsca, dotarłem na Opatowicką Wyspę, gdzie wypiłem siwuchę, zagryzłem cebulą i spłynąłem po niepasteryzowanym mocnym, potrójnym  "lwówku".

 Minąłem wspomnienie wagenburga, minąłem wyspę, zjechałem na Biskupin.

 Do rozmowy z Drugim Prezesem miałem jeszcze godzinę. Za plecami tkwiły gmachy informatycznych spółek i tama, przede mną - bloki, drzewa, stare wille. Godzina czasu - akurat, żeby zahaczyć świat, który znów zaczął wirować. Zacząłem szukać knajpy, jeździłem w dół, w górę ulicy, pytałem, "była, była, zlikwidowali, próbuj pan na Sępolnie", skręciłem w stronę sąsiedniej dzielnicy, na Sępolnie też nic, nie było nawet piwnych sklepów, rada osiedlowa, nie wolno, kręciłem się na rowerze wokół pętli, wzdłuż torów, wypytywałem kioskarzy, sklepikarzy, zawróciłem w końcu w stronę zlikwidowanego kina "Światowid", po trzech kwadransach znalazłem piwny sklep. Kupiłem w pośpiechu "juranda", nie miałem otwieracza, z kluczami coś mi nie szło, ten od domofonu wbił się w rękę, utkwił między kciukiem i wskazującym, rozwaliłem dłoń, coraz bardziej zmieszany wyrwałem w końcu kapsel o kontener "Dary PCK, odzież", łyknąłem piwo z krwią, siadłem na rower, jeszcze pięć minut, piłem w biegu, rzuciłem butelkę na Biskupinie, tuż przed monolitycznym budynkiem spółki, wszedłem buzujący, oszołomiony, znów spadł na mnie szum wentylatorów, ciasne korytarze, ślepe ściany, przeszklone drzwi, piąłem się na drugie piętro, jak ja mu podam dłoń - myślałem, krew mam na prawej dłoni, jak udźwignąć prezesowski uścisk, jak wytłumaczyć, jak poprowadzić rozmowę, kiedy wspomnienie "juranda" tak świeże i krew tak świeża, myślałem, martwiłem się, dotarłem do sekretariatu. Drugi Prezes już czekał. Otworzył drzwi, witam! - ryknął i zaczął monolog. Mogą mnie widzowie zapytać - krzyczał, choć w gabinecie byłem tylko ja i prezes, - Mogą zapytać - czymże jest internet? Po cóż nam internet? Podłączymy się kiedyś. Zakupy internetowe? Jasne, ale nie teraz, za rok, za dwa lata, poczekamy. Otóż nie! - prezes trzasnął pięścią w stół, a ja ścisnąłem skrwawioną ręką filiżankę od kawy. - Nie poczekacie! - krzyczał dalej. - Nie doczekacie! Wy wszyscy nie doczekacie! - tu wskazał ręką za okno, pokazywał bezalkoholowy Biskupin. - Nie doczekacie, bo internet, jest jak potężna lokomotywa, gigantyczny, globalny pociąg. Jeśli nie wsiądziesz do niego teraz - zmiażdży cię, zamiecie po torach, nie zatrzyma się, bo tego systemu zatrzymać się już nie da. Wsiądziesz, albo znikniesz. Trzeciego wyjścia nie ma" - prezes zawiesił głos, pokiwał głową, znów trzasnął w stół. - Źle powiedziałem! Lokomotywa to mało! To gigantyczna rakieta, która zostawia za sobą tylko spaloną ziemię. Taki jest internet. Taka jest nasza firma.

 Prezes skończył mówić, ja wyszedłem, zapomniałem już o piwie, o ręce, o komarach, wspominałem prezesa, który złapał fazę znacznie wyższą, trwalszą niż wszystkie "jurandy" wypite przed zlikwidowanym kinem "Światowid".

 Rozmowę z trzecim prezesem miałem zaplanowaną dnia następnego.

 Wstałem rano, wypłukałem zęby siedmiolitrową mineralną, zaplułem pastą łopiany za oknem, wybrudziłem skarpety na betonowej wylewce, wstałem. Przedzwoniłem do ojca, prosiłem, żeby przesłał internetową depeszę, wyszedłem na podwórko, minąłem trak, doszedłem do łady. Podniosłem maskę, ręcznie podpompowałem benzynę, odpaliła od dotyku. Wjechałem w wioskę, przełączyłem samochód na gaz, ruszyłem na Wielkopolskę. Najpierw przez Brochów, gdzie kiedyś odpadło mi przednie koło, potem Sienkiewicza, gdzie również mi koło odpadło, potem już prosto na Poznań, łada dobrze podkręcona, pod Trzebnicą doszła do stu czterdziestu, w Rawiczu uciekłem przed policją w bok, nie chciało im się gonić, a mi zatrzymywać, bo znowu by zaczęli opowiadać, że klakson nie działa, że długich brak, że ręczny za słaby, jakby do czegokolwiek był ręczny potrzebny. Jechałem więc porannie, świeżo, na niebo wyszło znów słońce, ja wspominałem obu prezesów, geometryczne bryły budynków, chmielne oszołomienie, samochód sunął przez las, w końcu dotarłem do wielkopolskiego miasteczka, zaparkowałem naprzeciw wielkiego kościoła, wszedłem między niziutkie kamieniczki. Ludzie leniwie rozmawiali, otwierali sklepy, cukiernie, ryneczek z kocich łbów błyszczał jak w filmie "Yesterday". Było bardzo cicho. W niskiej kawiarni naprzeciw kościoła wypiłem "złotego bażanta", włóczkowe babcie siedziały przy kolorowych likierach, snuły opowieści na innej, powolnej częstotliwości, której nie potrafiłem wychwycić, rozszyfrować. Wypiłem jeszcze sypaną kawę w szklance, ruszyłem pieszo w stronę firmy. Trzeci Prezes za pół godziny.

 Za przejazdem wyłoniły się wielkie, szklane budynki, jak zwykle. Biel i półprzezroczysty blask, hale zasłaniające stare miasteczko. Wszedłem punktualnie, trzaskałem jakimiś drzwiami, w końcu odszukałem portiernię, "Dzień dobry, Agencja Legendarna", "Proszę, proszę za mną", pani blondyna prowadziła mnie szklanymi schodami, labiryntem niemożliwych figur, straciłem orientację, mijaliśmy jakieś palmy, jakieś bramki, dotarliśmy do konferencyjnej sali na którymś z pięter. Prezes zaraz przyjdzie. Mineralną? Niegazowaną? Proszę siąść z drugiej strony, tu zawsze prezes siada.

 Czekałem. Jeszcze raz sprawdziłem dyktafon, przejrzałem notatki, zakreśliłem prognozy sprzed roku. Prezesa ciągle nie było. Wypiłem miejscową mineralną, potem drugą, gazowaną. Siedziałem wśród luster, foteli, ciemnawych okien. Ziewałem. W końcu wszedł. Usiadł naprzeciw, mały człowiek w wielkiej pustej sali. Wymieniliśmy wizytówki. "Przepraszam za spóźnienie. Umarł mi ojciec". Skinąłem głową. Milczałem. A potem trzasnął dyktafon, chlusnął znów strumień liczb, on mówił rzeczowo, żadnych lokomotyw, wizji, suche prognozy, zyski, zatrudnienie wzrasta, produkcja zwyżkuje, ludzie mają miejsca pracy. Wielkopolska, małe miasteczko. On z grymasem na twarzy sypał statystyką, daleko, po drugiej stronie stołu, w garniturze. Mówił sucho, gorzko.

 Odwróciłem się, patrzyłem w bok, przez przezroczystą ścianę. Za oknem było tylko kolejne szkło.







 szkice    strona główna

 

© dziennikarze wędrowni