archiwum

zima'03/04
str. 1   str.2


wędrówka  strona główna


Nysi zaczątek

jędrzej morawiecki, tekst
maciej skawiński, zdjęcia


  I.

  Najpierw powiedzieli, że chcą zmienić samochód. Epoksydowy ford pożerał banknoty i coraz bardziej się psuł. Konieczny był pojazd prosty i prawdziwy. Później Maciek powiedział, że samochód można kupić koło mnie, że wędrówka, przygoda, że jest prośba bym znalazł im coś odpowiedniego. Tylko, żeby nie żuk, ani nysa, bo Magda się nie zgodzi. Nic tak dużego i bazarowego nie wchodzi w grę. Zacząłem szukać. W niezdrowej ekscytacji przerzucałem autogiełdy. Palony motoryzacyjną żądzą imaginowałem duże fiaty, golfy, łady, wartburgi.

  I znalazłem. Nysę. Żona właściciela twierdziła, że turkusowa jak ich pokój. Nie potrafiłem inaczej. Wiedziałem, że musi być nysa, że i Skawińscy muszą nysą jeździć, że to samochód najlepszy, że niekoniecznie bazarowy, że potrafi być piękny, że nysa jest wdzięczna, łagodna i słucha kobiet.

  Magda niespodziewanie oświadczyła, że na turkusową się zgadza. Maciek rzucił, że zdobędzie dwa tysiące i przyjedzie pociągiem w wigilię Sylwestra. Mówił, że przenocujemy w Gęsicach, a następnego dnia ruszymy po pojazd i nowym samochodem dotrzemy do Gostolina - tak by wypić przed północą wraz z Magdą noworocznego szampana.


  II.

  Teraz spadł śnieg. Bardzo dużo śniegu, przysypało drogi. Wiemy jednak, że dojedziemy. Im dłużej siedzimy przy ogniu, tym bardziej krzepnie w nas ta pewność. Jeszcze tylko skończyć kolację, odstawić szklanki, przespać kilka godzin, trzasnąć drzwiami i ruszyć. Maciek milczy. Ja snuję opowieść o celu wędrówki, o eksploatacyjnych zaletach obiektu, o nysiej wolności. Gadam długo, zapalam się do projektu coraz bardziej. W końcu zapadamy w sen.



  Gęsice wstają mroźne i słoneczne. Przy świniarni czeka Olbrzym-Gienek. Lecimy golfem przez Żurawinę, forsujemy oblodzony wiadukt, później jedziemy po wyślizganej drodze w stronę miasta. Wkoło pola obfite w sarny i zmarznięte ptactwo. Mądry Gienek daje ostatnie rady i wyrzuca nas na kolejowym dworcu.

  Osobowy leci w stronę Brzegu, ja łykam piwo, Maciek siedzi w skupieniu. Później zaczyna mówić, że będzie robić z samochodu zdjęcia, że może da się na dach wejść, z blaszanego dachu patrzeć na świat, że pojazd będzie prawdziwie reporterski i wędrowny.


  III.

  Kupiona. Wzięliśmy na pniu. Dwadzieścia pięć tysięcy przebiegu. Trzybiegowa, 1990 rok. Zaiste turkusowa i piękna. Właściciel dorzucił jeszcze plandekę, taką od sanitarki. Prawdziwy rarytas, takiej plandeki nie dostaniesz w sklepie. A bez dermowego pokrowca nie ogrzejesz kabiny.

  No więc Maciek kupił nyskę, lepszą jeszcze niż moja, ośmioosobową towoskę z blachami jak dzwon. Brak tylko firanek. Ale firanki można uszyć.

  Łykamy kolejne herbaty, na szklanym blacie leży spisana umowa, przed nami siedzi właściciel z żoną. Opowiada o przeszłości półciężarówki, o tym, że wcześniej z samochodu sprzedawano watę cukrową, później nysa jeździła do Rumunii po gipsowe krasnale. Właściciel mówi, czas zwalnia, w końcu staje. Jest już tylko opowieść o trasie przez Słowację i Węgry, o rumuńskich góralach-mechanikach, ludziach o dobrych sercach i cudownych rękach, o na wpół bajkowych warsztatach, w których można wykuć każdą brakującą część. Właściciel opowiada o drewnianych wioskach, o krętych drogach, o pace wyładowanej tandetną gipsową fantazją. Później przechodzi do eksploatacji pojazdu, do przygotowań przed wyprawą, sporządza listę niezbędnych części zapasowych: alternator, kopułka, najlepiej zaś cały aparat zapłonowy. Do tego paski, tłoczki hamulcowe, uszczelki. No i szczota, klucz do świec i tak dalej. Mówi o odpalaniu na gazie, o studwudziestolitrowej butli, o punktach smarowania, skomplikowanym przednim zawieszeniu - największej dumie i największym przekleństwie żuków i nys. Kiedy przechodzi do budowy silnika, czuję, że dzieje się coś niezwykłego, ze spotkałem mistrza, że słysząc o każdym cylindrze zdobywam wiedzę, jakiej nigdy później posiąść już nie zdołam, że nie spotkam już tego wędrowca, który zajechał trzy nysy pod rząd, podróżował furgonami na południe i ukochał rumuńskie góry. Dlatego właśnie uciszam wiercącego się Maćka, który jeszcze sprawy nie rozumie, który odpłynął od nas porwany przez czas, który głuchy na wiedzę stuka w zegarek, próbuje wstać, przerwać wywód. Macham ręką, zachęcam do dalszej opowieści. Maciek jest jednak silniejszy, zwija umowę, przypomina, że trzeba jeszcze poprawić hamulec, wykupić OC, zrobić przegląd, a jest już czternasta, do tego Sylwester, zaraz wszystko mogą zamknąć.

  Wstaję, zły na kolegę, na czas, który znów ruszył. Wstaje właściciel, ruszamy do samochodu, on siada za kierownicą, po raz ostatni, żegna się z pojazdem, wiezie nas na teren jakiejś rozpadającej się bazy, "wszystko to moje" - zakreśla krąg ręką, wskazując na żelazne hale i zwały eternitu, "przejąłem w osiemdziesiątym dziewiątym, okazja była, szalone przekształcenia", parkuje nyskę w śniegu, koło warsztatu, mechanik posłusznie zmienia tłoczek w kole, za darmo, serdecznie, później ruszamy do PZU. Właściciel kupuje nam OC - na swoje nazwisko, użycza polisy na czas wyprawy, "jak dojedziecie, przerejestrujcie, no, z miesiąc, dwa, możecie pojeździć jeszcze na mojej, wierzę, że dobrze jeździć będziecie" - mówi donośnie. Później ściska nam ręce, żegna się, na odchodnym mówi jeszcze raz o Rumunii, opowiada, że kupił już tam ziemię, że bierze żonę, dzieci i wyjeżdżają z Brzegu, bo tu żyć się nie da, a tam samo życie, esencja..


  IV.

  Zostaliśmy sami. Stoimy w obcym, opolskim miasteczku, głodni, bez technicznego przeglądu. Tu stacje już zamknięte. Maciek proponuje ruszać niezwłocznie, bez posiłku. Mówi, by próbować zarejestrować samochód w Oławie, albo Wrocławiu. Gdzieś przecie musi jeszcze działać diagnostyka.

  Ruszamy więc. Skawiński rzuca trzeci, najwyższy bieg, kieruje ostrożnie, wyczuwa pojazd, sunie pięćdziesiątką po śliskiej drodze. Ja podkręcam potencjometr w magnetofonie, wrzucam legendarną grupę "Kino". Wiktor Coj śpiewa jednostajnym głosem o aluminiowych ogórkach, ja paplam coś o nysie, Maciek kieruje w milczeniu, spogląda z wysokości na drogę, napięty, skupiony jak pilot bombowca. I w jednej chwili rozumiem, że niedługo pochłonie go nysia miłość, jak i mnie, że będzie jeszcze żałować przerwanej opowieści rumuńskiego mistrza. Zachodzi słońce. Temperatura coraz niższa.

  Przed nami pięćset kilometrów mrozu i ciemności.

  Sylwester w drodze.

etap drugi


wędrówka  strona główna

wędrowiec © dziennikarze wędrowni