Dzienikarze wędrowni

Mrowisko ( fragment 3 )

jolanta krysowata, tekst

Którejś nocy, kiedy wreszcie Michał usnął, poczułam, że nie mogę wstać. Leżałam, jak zwykle, na podłodze przy łóżeczku i trzymałam rękę między szczebelkami. W ten sposób mógł w każdej chwili sprawdzić, czy jestem. Tym razem złapał mnie za palec i ścisnął tak mocno, że nie mogłam się uwolnić. Jeśli tylko próbowałam cofnąć rękę, pojękiwał i zaczynał się miotać. Odpuszczałam wtedy i próbowałam znowu. Pozycję miałam tak niewygodną, że po godzinie takich prób, zardzewiały mi wszystkie stawy. Nawet, gdyby Michał puścił mój palec, i tak nie mogłabym się podnieść. Wołanie Bodka na pomoc nie miało sensu, bo natychmiast obudziłoby Misia.

Wtedy zapadłam w jakąś dziwną katatonię. Przed oczami przewijały mi się sceny z literatury. „Przechodzimur”. Czytałam to chyba w ósmej klasie. Historyjka o człowieku, który miał nadprzyrodzoną zdolność. Przechodził przez ściany, jak przez powietrze, albo ( w przypadku solidniejszych budowli) jak przez wodospad. Takie hobby musiało go w końcu zaprowadzić do więzienia. A tu, przechodzenie przez mury twierdzy, sprawiało mu fizyczną rozkosz. To był dopiero opór materii! To dopiero było zwycięstwo nad prawami fizyki! Bohater tej powieści wychodził więc z więzienia i sam do niego wracał, żeby sobie tę przyjemność powtarzać.

Czułam się jak Przechodzimur. Wyobrażałam sobie rozkosz, jaką odczuwałabym, wypływając bezszmerowo z tego pokoju. Bez naciskania klamki, otwierania drzwi, stawiania kroków. Lewitując. Przepłynąć przez ścianę pokoju Misia, potem wrócić, sprawdzić, czy wszystko w porządku, znowu przepłynąć przez mur. Nie budząc go przy okazji. Myślałam o tym w odrętwieniu, na podłodze przy jego łóżeczku, aż obudził mnie głos Bodka.

- Co ty, lunatykujesz czy świrujesz? – szarpnął mnie za ramię. Otworzyłam oczy. Byłam na schodach. Drzwi do pokoju Misia były zamknięte.

Przechodzimur. W końcu o to mi chodziło. Jutro usypia Bodek. Pomogłaby mu taka zdolność. Ale on w ósmej klasie czytał Winnetou, więc nie wie, o czym mówię.

Oboje staraliśmy się nie myśleć źle o ludziach, których na swojej krótkiej, pokręconej drodze, spotkał nasz syn. Do czasu.

Na przykład o pracownikach Domu Dziecka. W końcu robią jakąś robotę. Mają na głowie czeredę dzieci z historią. My mamy jedno i wiemy, że to nie jest proste. W końcu to nie ich wina, że sądy tak się guzdrolą, że tak długo dają szansę pierwszym rodzicom, że jak przyjdzie co do czego, to dzieciaki są za duże na nowe lepsze życie. Trafiają do innego Domu Dziecka, dla starszych, gdzie dobijają do pełnoletności. Wychodzą w świat puści, zagubieni, nietutejsi jak kosmici.

Lubię myśleć, że są wyjątki. Ale te, jak sama nazwa wskazuje, są w mniejszości.

Komu i dlaczego jest to na rękę? Żeby małe, nowe życia przeliczać na sztuki, jak modele na uwięzi? Jak się zerwą, jak pójdą w normalny świat, to się przestaną opłacać. Tej pani, która grabi liście i jej wszystkim koleżankom z pracy. I pierwszym rodzicom. Nie ważne, ile razy zawiedli. Nie ważne, jak krzywdzili. Nie ważne. Przepili życie. Są pod mostem. Nie mają nic, oprócz dzieci, do których nigdy nie stracili praw, bo sądy dawały im szanse. Święte prawo natury. Święte czy święcone? I kto trzymał kropidło?

To świniobicie, nie święto. A dziecko to człowiek.

Człowiek.

Dziecko.

Moje spędziło rok w takim miejscu. Dzięki temu, że policja zabrała je z meliny, nie udusiło się natychmiast. Ale przez rok wszyscy pracowali nad tym, żeby nie miało szansy przeżyć dłużej niż…

O Boże! Zapędziłam się. Obiecałam, że nigdy nie powtórzę tego, co powiedział Nasz Doktor. On też nie dokończył.

Trudno żyć ze świadomością, że odłowiliśmy z tego Titanica jednego rozbitka i odpływamy, nie oglądając się. A szalupa na wpół pusta. Żal. Jak z tym żyć? Spojrzeliśmy w niebo. Umówiliśmy się z Górą, że tu wrócimy.

O pierwszej matce (ojcowie jej dzieci zawsze byli pojęciem względnym) również staraliśmy się nie myśleć źle. Urodziła, nie zabiła. Była słabym człowiekiem. Trudno. Dzięki niej mamy cudownego syna.

Nie dziwiło nas specjalnie, że nie chciał spać pod kołderką. Pamiętaliśmy sypialnię w Domu Dziecka. Wszystkie łóżeczka były puste, bez pościeli. Tylko prześcieradła. Pomieszczenie przegrzane. Taka norma. Nam też pozostawało przegrzewać, tyle, że coraz mniej.

Cały czas coś nam jednak nie pasowało, albo raczej pasowało za bardzo. Te drogi oddechowe. Dusił się w nocy, dostawał zapalenia oskrzeli, nawet, jeśli wcale nie wychodził na dwór, nie był kąpany, nie jadł niczego zimnego, nie miał kontaktu z kimś choćby zakatarzonym. Doniczki z kwiatami dawno rozdaliśmy sąsiadom. Alergie opanowane. Więc o co chodzi? Wystarczy, że się czymś przeląkł, coś go zaskoczyło, albo ktoś się przy nim wywrzeszczał i już się zaczynała „infekcja dróg oddechowych” i wszystko, co z tego wynika.

Miśka z lasu miała w tej sprawie swoje puzzlowe wizje. Mówiła, że wszystko zaczyna się od strachu, od wspomnień z pierwszych tygodni życia.

Pierdu-pierdu. Wierzę w czary, ale nie aż tak.

Aż przyszedł email od Oli. „Coś ci powiem o twoim Misiu. Coś, co powinnaś wiedzieć. Byłam z moimi czortami odwiedzić koleżankę, która właśnie urodziła dziecko. Moje młode były zachwycone. Od tej pory wciąż bawią się w dzidziusia. Wiesz jak? Jedno kładzie się na plecach, płacze, symuluje kaszel, wymioty, a drugie bierze, co ma pod ręką, (kołdrę, ręcznik, koc), zatyka mu buzię, przydusza i woła: zamknij się gówniarzu!”

Co powiem memu synowi, gdy mnie kiedyś zapyta o pierwszą mamę?

Że miała chorobę serca.

Straszną chorobę.

To wszystko.

Sprawa kołderki bardzo nam pomogła rozpoznać tzw. „fazy adaptacyjne” u Misia. Mówiąc normalnie, czy i na ile nam ufa i od kiedy.

Usypialiśmy go bez kołdry i poduszki. Tak jak chciał. Nie musiał wyrzucać ich z łóżeczka. Ale zawsze leżały, gdzieś w drugim końcu pokoju, na widoku. Po tym emailu, z dnia na dzień, pościel lądowała coraz bliżej i bliżej. Nie reagował. W końcu, po jakichś trzech tygodniach, przewiesiliśmy ją niezobowiązująco przez szczebelki łóżeczka. Nic. Tak minął kolejny tydzień.

Potem przyszedł ten wieczór. Oboje z Bodkiem trzymaliśmy ręce między szczebelkami, żeby, chociaż w ten sposób, pobyć trochę razem. Rodzicielstwo, we wczesnym okresie, jest bardzo aseksualne. Każde. I adopcyjne i biologiczne. Sił starcza na patrzenie sobie w oczy. Ale przynajmniej, dzięki temu, w tej scenie uczestniczyliśmy wspólnie.

Miś prawie spał. Nagle, ni stąd ni zowąd, usiadł w łóżeczku, zrobił taką minę, jak dorosły, gdy mówi „aaaa tam”, sięgnął po róg kołderki i naciągnął ja na siebie. Przykrył się prawie z głową. I zasnął. My nie zasnęliśmy długo.

To było święto. Święto życia. Dzień zwycięstwa. A właściwie noc zwycięstwa. Teraźniejszości nad przeszłością. Miłości. Dziecka nad bestią. Dziecka nad dorosłymi. Zwycięstwo człowieka.

Dziecka.

Tym razem zapędziliśmy się oboje. Rano bolały nas głowy.

Na następnej wizycie w przychodni powiedziałam.

- Misiu sam przykrył się kołderką.

Naszemu Doktorowi zaświeciły się oczy, twarz pojaśniała. Wstał, przeszedł się po gabinecie, stanął przy oknie. Odwrócił się do mnie plecami i długo patrzył na skwer.

Tam były szpaki.

Jest tylu dobrych ludzi, o których łatwo jest myśleć dobrze, że nie ma sensu się wysilać dla reszty. Bodek zgodził się ze mną. Trzeba ich szukać, spotykać, nie lekceważyć żadnej okazji. Są wszędzie. A resztę olać. Skoro stworzył ich wszystkich ten sam Pan Bóg, niech sobie żyją. Trudno.

Pierwsze lato razem. Dobry czas na chrzest. Będzie pretekst, żeby kilka wakacyjnych dni spędzić razem. Ale gdzie? U nas czy u nich? A może całkiem gdzie indziej? Żeby dzieci nie porównywały domów, żeby nikt nie czuł się u siebie, żeby była równość.

Wybór padł na Gierałtów. Ważniejszy od górskiego klimatu, był proboszcz. Nasz Kruszyna. Poznałam go w czasie pracy w Gazecie. Robiliśmy z Andrzejem temat o polsko-czeskim pograniczu. Kruszyna pasował jak ulał. Miał parafię długą jak wąż i biedną jak mysz. Jak to w górach. Trzy kościoły, kilka kaplic i miłość do ludzi. Pieniądze tylko w sezonie. Właściciele pensjonatów z turystów, proboszcz z tacy od turystów praktykujących. Reszta parafii żyła z rent, emerytur i zasiłków. Bieda, ale jakoś nikt z głodu nie umierał. Może dlatego, że do Boga bliżej stąd niż na nizinach? Nie wiem, nie jestem religijna.

Nasz Kruszyna. Potężny jak góra graniczna. Stąd to przezwisko. Pogodny, choć do obłędu wręcz zapracowany. Całe życie coś budował, remontował. Największe dzieło – Dom Spotkań, który złośliwi nazywali po prostu plebanią. Co to za plebania, w której proboszcz wyrychtował sobie tylko pokoik i kuchenkę? Wcześniej, przez kilkanaście lat, mieszkał w trupiarni przy jednym z kościołów.

- Trupiarence- poprawiał mnie za każdym razem.

Reszta Domu, setki metrów kwadratowych, była dla ludzi. Młodych, starych i dzieci. Żeby mieli gdzie się spotkać, poczytać, dosiąść komputera albo roweru treningowego. Tak kombinował. I szło mu nieźle. Tyle, że wolno. Wiadomo, jak się buduje bez pieniędzy.

Wzięliśmy odpowiednie dokumenty i ruszyliśmy do Gierałtowa. Kruszyna zarezerwował nam pokoje w zaprzyjaźnionym pensjonacie u Heli i Henia. W jego Domu Spotkań wciąż kurz budowlany, kłopoty z ciepłą wodą i brak poręczy na klatce. To nie są warunki dla dzieci. Poza tym, Kruszyna i jego furgonetka, są do naszej dyspozycji. Zrobimy wycieczkę na górę Karpów. Na jagody i do kapliczki Matki Boskiej od Zagubionych.

A Hela i Henio dużo nie wezmą. Przyzwoici ludzie.

Pasuje.

Dojechaliśmy pierwsi. Potem wpadło rodzeństwo Michała. Dosłownie. Z krzykiem, tuptaniem i piskami. Określenia „mama” i „tata” zawsze w ich ustach było opatrzone przyimkiem „mój”, „moja”. Nigdy inaczej.

Michał też już mówił te dwa słowa. Zaczął po dwóch tygodniach w naszym wspólnym domu. Po prostu przechadzał się przez kuchnię. Wyglądał na zamyślonego, ale on zwykle tak wygląda. Nagle zatrzymał się, pokiwał główką, fuknął noskiem, jakby coś postanowił i powiedział.

- Mama.

Zamarliśmy. Zagryzłam wargi, żeby nie wrzeszczeć i nie odstraszyć go od mówienia. Michał znowu zrobił parę kroków przez kuchnię, tam i z powrotem, zatrzymał się, zruszył ramionami i rzekł.

- Mama tata – i dopiero potem fuknął noskiem. Rozbiegliśmy się po kątach. Nie chcieliśmy, żeby widział. Tacy starzy, a tacy głupi. Znowu płaczą.

Teraz, na korytarzu pensjonatu, Michał przyglądał się dzieciakom Oli i Leszka. Ja też stałam jak wryta. Nie mogłam ich poznać. Piękni, radośni, rozluźnieni, kolorowi. Żadnych bladości, słabości, krzywizn, wysypek, liszai. Wszystko znikło. Dzieci jak nowe.

Nigdy przedtem nie zostawialiśmy Misia bez opieki dorosłych. Nie miał jeszcze skończonych dwóch lat, nie mówił i miał dziwne pomysły. W większości niebezpieczne.

- Daj spokój, daj szansę, nic się nie stanie- powiedziała Ola i wyciągnęła mnie z pokoju dzieci. Posłuchałam, ale nie byłam lojalna. Podglądałam. Starsze wyjęły samochody i klocki. Misio przycupnął przy nich i zaczęły się wyścigi resoraków. Potem Miś wywołał wojnę ciężarówkowo-osobową. Wygrały ciężarówki. Kiedy w ruch poszły klocki, a z nich wieże i rakiety budowane w trójkę, wymiękłam.

- Co to jest? Fizyka czy metafizyka? Tak, jakby dzień w dzień bawili się razem. Normalnie on tak nie ma!

W sobotę dojechał Andrzej ze swoim synem Frankiem. Młody miał służyć do mszy, stary, jak zwykle, robić zdjęcia.

Hela i Henio im też dali zniżkę za pokój.

Hela i Henio. Para aniołów, choć z urody to niewątpliwie ziemianie. Taki typ ludzi, z którymi natychmiast przechodzi się na ty, a najpóźniej po pierwszym kieliszku. Wiedzieli, że jesteśmy od Kruszyny, ale nie wiedzieli, z jakiej okazji i kto jest kto.

Wydało się dopiero w niedzielę, w dzień chrztu.

Zamówiliśmy odrobinę wystawniejszy obiad. To znaczy taki, jak zwykle, tylko z przystawkami i plackiem.

Wystroiliśmy dzieci jak do ślubu. Bo przecież w becik się ich nie zapcha! Hela zdębiała. O co tu chodzi?

- To jest przyrodnie rodzeństwo - wyjaśniałam powoli i jak mogłam najprościej. Miałam świadomość, że tę kombinację trudno jest opisać na skróty. – Mieli tę samą matkę i różnych ojców. Dwoje starszych trzymało się razem, więc poszli we dwoje do Oli i Leszka. Miś był malutki i osobno, więc wzięliśmy go my. Tak się dogadaliśmy, że my będziemy chrzestnymi starszych, a Leszki naszego małego. Przynajmniej na komunie i wesela się zjedziemy, bo mieszkamy od siebie bardzo daleko. Jak się nam zechce, to częściej, a jak nie, to nie.

Trochę trwało, zanim Hela odzyskała mowę.

- To dobrze, że mieszkacie daleko od siebie. Krewni to krewni, a rodzina to rodzina- powiedziała i wytarła oczy.

Chrzest był kościółku w Starym Gierałtowie. Kamień, drewno, polne kwiaty. Turyści, miejscowi. Pełne ławki. Wśród ministrantów Franek, syn Andrzeja.

Kruszyna zapytał od ołtarza, czy może powiedzieć, jakie dziś mamy święto. Kiwnęliśmy głowami. Opowiedział. Coś jak ja Heli, tylko pięknie, po Bożemu i po księdzowemu. Nie przeszkadzało nam to. Byliśmy tacy szczęśliwi, że każde słowo, każdy gest przyjmowaliśmy jak panna młoda kwiaty.

Kruszyna mówił o życiu i zmartwychwstaniu. Śmierć pominął taktownie. O nowym życiu, które się odradza w starym miejscu. O tym, jak zmienia się świat, na którym pojawia się szczęśliwe dziecko. I jak bardzo zmienia się świat, kiedy to dziecko wcześniej było nieszczęśliwe. Mówił o miłości. O braterstwie. O prawdzie, bez której niczego nie można zbudować. O strachu, który przegrywa ze szczerością. Znowu o miłości. O marzeniach. O spełnieniu. O nas. O Bogu jakoś nie wspominał, przynajmniej nie dosłownie. Nie szkodzi. On i tak tam był. Czułam to fizycznie, choć nie jestem religijna. Nikt z nas nie jest. A jednak Oli błyszczały oczy, Leszkowi jaśniała twarz. Bodek wyglądał jak męska Madonna. Przynajmniej wtedy, gdy Michał już zasnął. Przez pierwszą połowę uroczystości moi mężczyźni toczyli nierówny bój w zakrystii. Tyle, że jednemu wypadało się drzeć, a drugiemu nie.

Przy ołtarzu, w czasie samego sakramentu chrztu, powstało zamieszanie. Kto, komu, kiedy, rękę na głowę? W jakiej kolejności? Czyj ojciec czyim jest ojcem chrzestnym? Co z tą gromnicą? Dzieci, spokój! Jesteśmy w kościele. Ładnie tu. Nie uciekaj. Gdzie idziesz? Czy ty już byłeś?

Michał się rozdarł, bo jakiś gruby facet w sukience polał mu główkę zimną wodą, akurat, jak spało mu się tak słodko. Patrzył swoimi zezowatymi oczkami, z niedowierzaniem. Jak to, mnie się nie tyka, gdy śpię, bo inaczej się drę! Więc się darł coraz głośniej. O ludzie!- Trochę spanikowaliśmy, choć chwila była wielka.

I nagle wszystko ustało. Kruszyna podniósł ręce i uśmiechnął się. Naprawdę! Przy ołtarzu! Jak nie ksiądz. Stał tak i uśmiechał się całą gębą. Wielką i szczerą jak słonecznik. Uśmiechał się całą wieczność.

- Jestem szczęśliwym kapłanem.- Powiedział na cały głos.- Widzę nowe życie w starym miejscu i mogę mu błogosławić.-

Tego nie było w brewiarzu. Jestem pewna.

Na chwilę opadła mnie złość. Dlaczego przodkowie z kanapy nie przyszli na nasz chrzest? Dlaczego nie rozsunęli naw? Nie zaśpiewali? Dlaczego? Albowiem nie byliśmy godni? A może jednak byliśmy?

Tym czasem Kruszyna pobłogosławił wszystkich na raz. Potem każde dziecko z osobna. Gdy wyciągnął ręce w stronę Misia, ten zareagował tak, jak umiał. Jest łapa - przybijam piątkę. I przybił. Aż chlasnęło przez cały kościół. Kruszyna podstawił więc szybko drugą łapę. I Misio przybił drugą piątkę. Andrzej błysnął fleszem. Misio chichotał piskliwie, Kruszyna odwzajemnił tubalnie. Cały kościół się śmiał. Byłam pewna, że tuż za moimi plecami słyszę fagot. Obejrzałam się. Twarze, cały tłum twarzy. Wszystkie rozweselone, ani jednej znajomej. Ale fagot słyszałam na pewno.

Potem Kruszyna poprosił o modlitwę za nasze dzieci. Znowu nas poniosło, choć sami nie mieliśmy siły się modlić. Siedząc w tej pierwszej ławce, nie mogliśmy obserwować, co dzieje się za nami. Ale czuliśmy, że coś bardzo dobrego.

Gdy wychodziliśmy na zewnątrz, w gęstym powolnym tłumie, ludzie ocierali łzy, patrzyli na nasze dzieciaki, uśmiechali się, dotykali. Życzyli dobrze. To było widać. Dużo światła, dużo dobrej energii. Łapaliśmy ją na zapas. Wiedzieliśmy, że będzie nam potrzebna.

Było słodko-kwaśno. Radośnie i poważnie. Zbyt poważnie. Starsze dzieci szły przodem. Michała Bodek niósł na rękach.

- Widzicie – powiedziałam głośno do Oli i Leszka- jakie moje chrześniaki grzeczne? A wasz? Darł się pół mszy!

Kościelny tłumek znowu wybuchnął śmiechem. Znowu usłyszałam fagot. Tym razem nie potrzebowałam się oglądać.

Hela czekała na nas w drzwiach pensjonatu. Była odświętnie ubrana. Dumna. Zapraszała do środka. Niby czemu? W końcu zamówiliśmy tylko obiad, tyle, że z przystawkami.

Pensjonatowa jadalnia wyglądała jakoś inaczej. Stoły w podkowę, a nie rzędem, obrusy białe, a nie w kratkę, świece w lichtarzach i dzbanki z kwiatami z górskiej łąki.

- Tak na chipcika więcej się nie udało. Żebym wcześniej wiedziała, to by to całkiem inaczej wyglądało! Aleście się nie pochwalili, to na ostatni moment jest jak jest.

- Ależ Hela, myśmy przecież żadnych gości nie spraszali, więc co to za uroczystość?- próbowałam ją uspokoić, a miałam na myśli obiad.

- Oj, Kreska, ty w moim domu nie bluźnij!- odfuknęła Hela i poszła po rosół. Heniek przyniósł flaszkę. Za zdrowie dzieci. Symbolicznie. Nie grzech.

Kruszyna dotarł spóźniony. Musiał Dom Spotkań pokazać praktykującym turystom. Zawsze zostawią jakiś datek. To znaczy nie zawsze, ale pokazać trzeba.

Nazajutrz zabrał nas na wycieczkę swoją furgonetką. Góra Karpów. Przed wojną wieś uzdrowiskowa. Hitler był tu dwa razy, Ewa Braun cztery. Oprócz kaplicy, były tu normalne gospodarstwa i kilka burdeli.

- Dzięki temu kuracjusze ze doliny mogli przyjeżdżać tu, na górę, żeby wypoczywać w wielu wymiarach – opowiadał Kruszyna jak stary przewodnik turystyczny, nie proboszcz.

Po wojnie Karpów dostał polityczny wyrok śmierci. Wieś była na granicy. Nieważne, że bratnich, socjalistycznych państw: Polski i Czecho-Słowacji. Pas graniczny musiał być czysty. Żeby się szpiedzy nie lęgli po krzakach. Dlatego wszystkie gospodarstwa, domy (w tym publiczne) zburzono. Kaplica, trochę przedziurawiona, pozostała na zmarnowanie. Kiedy Kruszyna osiadł w tych stronach, zawędrował na Karpów. I tak go tu zaczarowało, że się zawziął i kaplicę odbudował. Nie sam oczywiście. Z ludźmi. Z myśliwymi, leśnikami i zwykłymi parafianami. Bez prądu, bez maszyn, bez pieniędzy. Ale udało się. Dziś przyczółek Matki Boskiej od Zagubionych, surowy, chłodny, ale piękny i prawdziwy, pomaga znaleźć drogę.

- Wiecie ile par się tu pobrało? I to takich, które lata całe żyły na kocią łapę. A ile wycieczek wróciło na szlak! Przemytnikom też pewnie podpowiada drogę. I myśliwi lubią to miejsce. A mi, właśnie tu się myśli najlepiej. Jak ciężko. Jak smutno. Jak się pogubię, to przyjeżdżam na Karpów. Choćby na chwilę.

Łaziliśmy po górze i zbieraliśmy jagody. Gdzieniegdzie, wśród świerków sterczała zdziczała grusza lub jabłonka. Dowód na to, że kiedyś było tu gospodarstwo z sadem, a nie las. Spod mchu wystawały krany. Z niektórych pewnie poleciałaby woda, gdyby udało się je odkręcić. Dziwne miejsce. Stare miejsce, bez nowego życia.

Kruszyna siedział w samochodzie. Ciężko mu nosić potężne ciało po górach, nawet ulubionych. Miś co chwilę podbiegał do auta i wręczał Kruszynie jagódki. Raz dwie, raz trzy. W wielkiej, jak bochen chleba, łapie księdza, wyglądały jak żart z jagód, a nie jagody właściwe. Kruszyna pożerał je łapczywie. Tarł się po brzuchu, klepał.

- Uuuu, panie Michale, ale się objadłem.- A Michał rechotał perliście i biegł po następne.

Wieczorem nikt nie chciał iść spać. A już na pewno nie chciały dzieci. Przebrane w kolorowe dresy biegały po górce przed pensjonatem, turlały się, rzucały piłką między świerki i straszyły się wilkami. Kto pójdzie po piłkę, tego zjedzą. Na pewno.

Udawałyśmy z Olą odpowiedzialne matki – Polki. Surowym tonem informowałyśmy nasze dzieci, że czas spać, a nie ganiać i zaraz mi do mycia zębów, ale rusz. A prawda była taka, że chcieliśmy mieć trochę czasu dla siebie, to znaczy dla dorosłych.

Kruszyna siedział rozparty na ławce przy drewnianym, ogrodowym stole. Sączył herbatę. Patrzył na górkę z kłębiącą się dzieciarnią.

- Dajcie im spokój. Niech się naużywają. Patrzcie, jakie są szczęśliwe. Prawdziwe. Ej! Gazem po piłkę, bo cię wilki zjedzą – podpuszczał i zanosił się śmiechem. Idą dwa wilki od lasu a trzeci od bramy.

- Od bramy nie! Bo jest zamknięta – odkrzyknęło najstarsze. A potem chórem:

- Kruszyna – kłamacz, Kruszyna – kłamacz.

-Nie mówi się kłamacz, tylko kłamaniec –poprawił ich Kruszyna.

Misia głos w tym chórze robił za wokalizę. Oprócz „mama tata” nie mówił jeszcze ani słowa. Ale rozumiał wszystko. Czasami więcej, niż my.

Patrzyłam na niego, na nich, na nas i znowu myślałam o przodkach z kanapy. Czy ich na pewno nie było w kościele, na chrzcie? Może im było, to nasze wielkie święto, nie w smak? A może jednak się mylę? Może śpiewali, tylko wesoło, dlatego ich nie rozpoznałam?

Rok później Michał już mógł jeść chleb. Żyto, pszenica drożdże. Odczulone. Pani doktor Szczypawa, kazała sprawdzić, bo według jej pomiarów, już można spróbować. Tylko nie dużo na raz! I najlepiej, gdybyśmy gdzieś znaleźli taki pieczony tradycyjnie. Bez spulchniaczy, polepszaczy, dosmaczaczy. Tych wszystkich „aczy”, które rozwalają nawet twarde organizmy, a co dopiero takie sponiewierane, jak Misiowy.

Zaczęliśmy sobie przypominać. Robiłam w życiu dwa tematy o starych ludziach, którzy w starych domach mieli stare piece i w nich wypiekali starą metodą świeży chleb. Jedni mieszkali pod Strzelinem, na górze. Tam trudno dojechać. Drudzy za Oleśnicą. Na równinie. Wybór padł na nich. Była ciepła wakacyjna niedziela. Jechaliśmy nieumówieni. Nie mieli telefonu. A tam.

Przyjęli nas serdecznie, choć nie pamiętali mnie wcale. Ona wyciągała właśnie z pieca okrągłe, parujące bochny. Poczekaliśmy, aż ostygły. Potem on ukroił pajdę. Michał wbił ząbki nieufnie. Potem nie mogliśmy mu tej kromy wyrwać z rąk. A pani doktor od szczypaw mówiła, że na początek tylko kęs!

- A ja nie chciałem mieć dzieci i nie mam – wyrwał się gospodarz.- Pamiętałem wojnę. Obiecałem sobie, że nie będę na taką rzeźnię żołnierzy dostarczał. I nie żałuję.

Żona spojrzała na niego nienawistnie. Nie odezwała się.

Dała nam cały chleb do domu.

Zawinęłam go w prześcieradła i schowałam na dno szafy. Żeby nie wysechł. Podjadaliśmy go po kawałku przez dwa tygodnie. Wszyscy. Misio najchętniej.

Parę dni później byłam z Misiem na zakupach. W bardzo dobrym i bardzo drogim sklepie. Nie, żebym była snobem, albo człowiekiem rozrzutnym. Po prostu tam było bezpieczne jedzenie. Cały regał rzeczy bez polepszaczy. Michał siedział w sklepowym wózku. Rozglądał się. Nagle wrzasnął tak głośno, że cała elegancka klientela spojrzała na nas, jak na dziwo. A Michał się darł.

- Mama, am!!!- i wyciągał rączki w kierunku półek z chlebem. Dziecko wojny, zagłodzone, pomyślał by kto. Wzięłam bochenek. Miś wydarł mi go z rąk i przycisnął do siebie z całą mocą.

- Synu, nie rób obory – negocjowałam szeptem. Jak spod ziemi pojawiła się pani w firmowym fartuszku, z wielkim nożem. Wyglądał prawie jak topór, a ona jak oprawca z horroru albo kat. Zamachnęła się narzędziem tortur, odkroiła pajdkę, wręczyła Misiowi.

W sekundę miał zapchaną buzię i sprawiał wrażenie, że się dusi.

- Dzieci tak mają - uśmiechnęła się, odłożyła nóż na regał i pogłaskała go po głowie.

Bez tego narzędzia, w tym geście wyglądała zupełnie inaczej. Anioł? Człowiek?

Co te dzieci robią z ludźmi.

Rok po chrzcie u Kruszyny, jechaliśmy na wakacje, na północ. Trochę do Miśkowego lasu, trochę nad samo morze. To prawie na jedno wychodzi. Opowiedziałam Bogodarowi o swoich, zroszonych łzami, zaślubinach z Bałtykiem. Ku przestrodze.

Morze po raz pierwszy zobaczyłam, gdy miałam 9 lat. Rodzie uporali się długami budowlanymi, a ojcu trafiła się większa fucha. Ogrodzenie stadionu sportowego w Wińsku i cmentarza w Piskorzynie. Przez moment mieliśmy kasę. I to w gotówce.

Rodzice pojechali autobusem na giełdę samochodową, a wrócili Syrenką.

- „Sto piątka” – powtarzał ojciec z dumą. Najnowszy model.

Chyba ostatni, jaki był produkowany. Była nowiutka. Ktoś ją wygrał w totka czy inną loterię i wystawił na sprzedaż.

Tego lata zaczęliśmy zwiedzać Polskę. Z rozmachem. Najpierw morze.

Pamiętam moją pierwszą reakcję na jego widok. Wyrwałam się rodzicom biegiem, wzdłuż plaży. Biegłam jak opętana. Chciałam je zobaczyć całe, natychmiast. Nie słyszałam wrzasków mamy ani krzyku taty i pisku starszej siostry. Myślałam, że plaża się skończy i po prostu do nich wrócę. Aż rozbolały mnie nogi. Zatrzymałam się. Rozejrzałam. Dookoła wszystko takie samo. Woda, piasek, ludzie na kocach. Porozbierani, zajęci sobą. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Odwróciłam się na pięcie i puściłam się pędem w przeciwnym kierunku. Tym razem z płaczem. Tak wpadłam wprost na mamę. Również siostra i ojciec znaleźli się w jednej chwili obok mnie. Okazało się, że szli ławą (fakt, że tylko trzyosobową, ale więcej ich przecież nie było) wzdłuż plaży i mnie wypatrywali. Dostałam w dupę przy ludziach. Chyba pierwszy i ostatni raz w życiu. Padły mocne słowa. W tym groźby. A ja jeszcze sądziłam, że to niesprawiedliwe!

Teraz czas na Michałka. Miał zobaczyć morze po raz pierwszy. Szybko biegał.

Ledwie skończyłam straszyć Bodka ewentualną (a właściwie pewną) ucieczką Michała, już zaczęłam biadolić na mój kolejny, ulubiony temat. Trzecie urodziny za pasem, a on nie mówi!

- Ależ mówi. Tata mama. Znaczy niemową nie jest.- Uspakajał mnie Bodek. -Przecież wszyscy nam tak tłumaczą. I Ula i Dobrosia i Miśka i Przylepa, że o Marii nie wspomnę. „Jeszcze ci się jego paplanina znudzi. Jeszcze zatęsknisz za tym czasem, kiedy”…

- Gówno prawda!- Jak zawsze wszystko wiedziałam lepiej.

Bogodar miał mnie dość.

- Jak nie ucieczka plażą do Niemiec (a jak się po drodze nauczy pływać, to i do Szwecji), to, że niemowa. Może wystarczy tych strachów, jak na jedną trasę? W końcu jedziemy odpoczywać!

- No, dobra.- Zamknęłam się. Taka zamknięta dojechałam do Miśkowego lasu.

Nazajutrz wszystko się zmieniło.

Bogodar wziął Misia na ręce. Ruszyliśmy w stronę plaży. Weszliśmy na mostek, z którego widać już było wodę. Michał rozdarł się histerycznie. Był przerażony. Wyrywał się, wył, kopał. O, tego nie przewidziałam. Ładne przedstawienie. Całkiem nowa reakcja - westchnęłam, bo sądziłam, że syneczek pokazał nam już wszystko. Nie mogliśmy się wycofać. Raz kozie śmierć!

Na siłę wstawiliśmy go do wody, trzymając oczywiście za ręce.

Podobny wrzask zaliczyliśmy po raz drugi, gdy usiłowaliśmy go z tej wody wyciągnąć. Między jednym, a drugim wrzaskiem, była nieopisana szczęśliwość.

Wieczorem usypiałam go w pokoju na górze. Prawie się udało. Był zmęczony. Do tego ten szok związany z morzem. Negatywny i pozytywny. Naraz. Jak to u trzylatka.

Chciałam jak najszybciej zejść na dół. Tam była impreza i kino domowe. Filmy, których nie obejrzeliśmy w kinie, bo mamy małe dziecko. Mieliśmy je teraz oglądać z płyt, na komputerze, który chrześniak Bodka, starszy syn Landryny, zwanej Miśką z lasu, dostał na komunię.

Michał leżał cichutko. Byłam pewna, że śpi. Usłyszałam nad twarzą złowrogie bzyczenie komara. Muszę zabić, skubańca, bo mi dziecko pogryzie. Klasnęłam w ciemności, w nadziei, że go trafię. Nie trafiłam, a po pokoju poniosło się echo, jak od gigantycznego klapsa. Michał usiadł. Rozejrzał się i spytał.

- Coś stało się tutaj mama Kjesia?

Też usiadłam.

- To ty powiedziałeś?

- Tak.

- A powtórz.

- Nie.

- Czemu.

- Bo nie.

- A chciałbyś wiedzieć, co się stało?

- Tak.

- Chciałam zabić komara.

- I co?

- Uciekł.

- Aha.- Położył się i zasnął.

Zbiegłam na dół.

-Michał mówi. Mówi. Mówi. Powiedział całe zdanie!- i cytowałam je w kółko. Bogodar się wzruszył. Reszta miała nas dość. Chcieli oglądać film.

My również próbowaliśmy się skupić na pierwszej części trylogii Tolkiena. Nic z tego. Co chwilę powtarzałam sobie pod nosem

- Coś stało się tutaj mama Kjesia?.

A Bodek wpadał w zdławiony, jak mu się wydawało, cichy, śmiech.

Nic nie pamiętam z filmu.

To pierwsze zdanie Misia przypomniało mi lekcję polskiego z klas młodszych. Pani tłumaczyła nam, że zdanie długie, to nie to samo, co zdanie złożone. Może być długie, ale proste, krótkie, a złożone. Nie mieściło mi się to w głowie. A że lubiłam panią od polskiego i polski w ogóle, bardzo chciałam być po jej stronie. Autorytet polonistce uratowało ćwiczenie z podręcznika. Brzmiało tak.

„Koń. Koń ciągnie. Koń ciągnie wózek. Koń ciągnie wózek z hałasem. Koń ciągnie wózek z wielkim hałasem”. I tak dalej, aż do finałowego. „Koń ciągnie wózek z wielkim hałasem, po kamienistej drodze pod lasem”.

Jeśli zależałoby to ode mnie, w podręczniku do polskiego dla klas młodszych, znalazłoby się zdanie: „Coś stało się tutaj, mama Kjesia?

Nigdy nie zaprzątałam sobie głowy gramatyką. To znaczy w czasach szkolnych, wtedy, kiedy powinna, nie robiła na mnie wrażenia. Teraz odczuwałam braki w edukacji. Na przykład, jak to możliwe, że nasz czas teraźniejszy dokonywał się, a mój czas przeszły nie chciał się dokonać? Przecież w języku polskim nie ma czasów równoległych. Czasów pomieszanych. Podzielonych. Przyspieszonych. Najwyższych. Naszych czasów. Nie ma. Chyba. Raczej. A może są? A może w życiu czasów jest więcej niż podręczniku? Może gramatyka nie wszystko przewidziała? Mam nadzieję. Bo jak tu, zgodnie z jej regułami, nazwać to, co się nam zdarza?

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---