Dzienikarze wędrowni

Listy z Hawany (odc. 2)

Klementyna Suchanow, tekst i zdjęcia

30 kwietnia

Pojawia się pęknięcie na łonie rodziny, przypadek Any staje się bardziej ludzki. Wkraczam w niuanse rzeczywistości kubańskiej. Wybrałam się niedzielnym popołudniem do teatru na jakiś taki, powiedzmy, rodzaj kabaretu, może bardziej wieczorek ze skeczami wraz z Crishnią i jej koleżanką, którego imienia nie umiem zapisać. Schody zapowiadały wejście do miejsca niegdyś z klasą. Po wejściu na salę doznałam szoku. Wyglądało to tak przygnębiająco, jak nie wyglądają nawet zburzone piękne wille, które wszędzie można napotkać. Przyszło sporo osób, Kubańczycy są chłonni, młodzi i starsi. Na scenie na tle wyblakłych czerwonych zasłon stał jeden pan przed mikrofonem, z boku kilka jeszcze innych mikrofonów i duże głośniki jak w domu kultury. Deski wybrakowane. Najgorsze jednak były ściany i sufit. Nie żeby na przykład przeciekało, ale wyglądało to, jakby z nich zdjęto wszelkie ozdoby szykując obiekt do remontu, dziury po być może żyrandolach, zupełny brak ozdób na czymś, co widać, że kipiało kiedyś barokiem. Pustka, beznadzieja, a w tym ta widownia bardzo żywiołowa, śmiejąca się do rozpuku z żartów dotyczących sytuacji, kartek, braku chleba, zwierzęcości chłopów z prowincji, rozpadu Hawany. Tu nikt się nie powstrzymywał i żarty były bezpośrednie, bez owijania. Wielka jest siła przetrwania ludzi. I okazuje się, że krytyka istnieje. Niestety nie pozwolono mi zrobić tam zdjęcia.

Po spektaklu poszłyśmy się przejść. Wpadło nam do głowy, by przejechać się promem na drugą stronę Hawany, do Casa Blanca. Wznosi się tam na wzgórzu (bo ku memu zaskoczeniu Hawana jest pagórkowata) posąg Chrystusa. Miał to być cel wycieczki. Już na promie zrobiło nam się bardzo wesoło, bo stopień jego dewastacji był naprawdę zaskakujący. Ale dopłynął. Obok stał zacumowany wielki cruiser, biały, elegancki, dziewczyny do niego wzdychały. W Casa Blance poszłyśmy najpierw odwiedzić rodzinę koleżanki Crishnii. I zobaczyłam jak mieszkają prawdziwi Kubańczycy. Można sobie wyobrazić tę nędzę, jakieś posklecane domki, jeden przy drugim, lokum mini, ludzi full. Wchodzą i wychodzą ciotki, kuzynki, siostrzenice. Gadki, plotki itd. Później zaliczyłyśmy Chrystusa i w drugą stronę do Habana Vieja - centrum, odrestaurowane domy, piękne miejsca, naprawdę. Usiadłyśmy przy stoliku na świeżym powietrzu, przygrywano nam salsy, son i chácháchá. Zamówiłyśmy sobie lemoniadę i napój zwany Malta. Rozluźniło się i dziewczyny zaczęły sypać. Jedna czekała po naszym wspólnym kinie w sobotę na jakiegoś Belga, ale nie przyszedł. Crishnia oczekuje w przyszłą niedzielę wizyty pewnego Francuza, którego poznała przez internet. (Choć czy Francuz on, to nie wiem, bo jak dla mnie imię ma arabskie). Mąż obcokrajowiec jest tu niezwykle pożądany. Crishnia żyje nadzieją. Zobaczymy za dni kilka cóż to za kawaler przybędzie. Później rozmowy zeszły na bardziej konkretne tematy. Jak będzie z nim chodziła po mieście, skoro wyłapuje się jineteras spacerujące z turystami. Ale ona jako szefowa syndykatów w swej Partii, moralnie nieskalana, z dobrej rodziny itd. sądzi, że uniknie nieprzyjemności. Rodzi się bunt. Ta druga chciałaby być kosmetyczką, ale trzeba mieć wejścia do pracy w hotelach. Pała żądzą wyjechania stąd, chce zobaczyć świat. Tłumaczą mi rzeczy, o których już wiem, że nie mogą swobodnie podróżować po własnym kraju. Żeby gdzieś wyjechać trzeba zaklepać sobie miejsce na liście i czekać wieki. Poza tym nie stać ich na hotele, więc trzeba mieć rodzinę. Ale nie każdy ma tam, gdzie trzeba. Czują się tu uwięzione (ukłony w stronę „Isla en peso”, panie Piñera!). Potem pojawią się inne tematy. Że muszą udawać w pracy, że nie można nie pójść na obchody pierwszomajowe. (No proszę!). Że mają czasem tzw. wolontariackie prace w sobotę, na które oczywiście nie wolno nie przyjść. Że to, co zarabiają nie starcza na nic. Że matki nie mogą dzieciom kupić butów. Że po 7 roku życia dziecko już nie widzi na oczy mleka. Po powrocie do domu, okazuje się, że Ana dalej czuje się źle i mówi, że może będzie potrzebowała lekarstwa, których dla Kubańczyków nie ma i czy pójdę z nią do apteki internacional, gdzie obsługują tylko turystów. A więc tu cię mamy – myślę sobie - Anno. Więc jak z tą służbą zdrowia na Kubie?

30 kwietnia, poniedziałek

Dzisiaj poszłam rano do biblioteki uniwersyteckiej, w tych samych budynkach, gdzie studiował niejaki Fidel Castro. Bardzo ładnie tam. Zielono, specyficzny zbiór budowli o wielkich kolumnach tworzy miłe, osłonięte i zacienione zakątki, tak pożądane w tym wiecznym słońcu. Chłód. Przejrzałam co miałam przejrzeć i przy okazji przypomniałam sobie łazienki bez wody, papieru i mydła. Pamiętam jak się cieszyłam, kiedy w bibliotece Filologii Polskiej u nas, we Wrocławiu wyremontowano kible. Choć niektórzy prychali, że to wyrzucanie kasy, że lepiej co innego, dla mnie to było wielkie szczęście, móc wyjść z kurzu książek i umyć ręce. Więc tu myłam ręce nabierając wodę spodem plastikowej butelki po coli z wielkiej beczki, która stała na środku, z kranów nie płynęła woda. Później byłam jeszcze w bibliotece Stowarzyszenia Artystów Kubańskich, w pięknej willi, otoczonej cudnym, bo podlewanym, ogrodem, tu bardzo przyjemnie, klimatyzacja i komputery.

Wieczorem przeszłam się na Plac Rewolucji. Przygotowania do 1 maja, ale nikt się nie czepiał i mogłam śmiało robić zdjęcia i filmować. Ponoć święto ma upłynąć pod hasłem, jak nakazuje zwyczaj, potępienia USA i niejakiego Posady Carrilesa, terrorysty, którego Stany wypuściły właśnie z więzienia. Nie bardzo chce mi się rozumieć o co chodzi, bo oburzenie, z jakim opowiadają mi tę historię zdaje mi się mocno podejrzane.

1 maja, wtorek

Szał, nie można spać, mieszkam przy Plaza de la Revolución i od ok. 5 rano schodzili i zjeżdżali się uczestnicy pochodu. Szły całe rzesze. W większości w czerwonych koszulkach z napisami na plecach, różne mądre, złote myśli rewolucyjne. Włączyłam TV koło 7 rano, tam na całego propaganda, tak żywiołowa, matko!, cóż za cudnie udawany świat. Dzisiaj umieć jeszcze tak pięknie po rewolucyjnemu krzyczeć do kamery! Jacy sprawni ci prezenterzy! Wygrzebałam się, choć najpierw niechętnie, zjadłam obfite śniadanie i ruszyłam łapać fotki i zobaczyć jak to jest. Początek był o 8. Dołączyłam w pewnym momencie do tłumu i popłynęłam wraz falą ludzi i muszę powiedzieć, że był to chyba drugi w mym życiu i pierwszy pochód, który mi się podobał. Jako dziecko z nich uciekałam, bo to nie były takie super przedstawienia, u nas było jakoś przygnębiająco i niechętnie. A tu ludzie z tymi napisami, tłumy, z jednej strony jakieś hymny rewolucyjne, z drugiej bębny i conga. Takie mieszanki, tłum tańczy, uśmiechają się do dziennikarzy, nastawiają do zdjęć, ja raz kamerą, raz aparatem, ale mimo wszystko nie czuję się niebezpiecznie z tym sprzętem na wierzchu. Młodzież w objęciach. Dzieci z planszami z Che, z napisami, że Bush morderca i wszędzie oficjalne zapewnienia, że tak, że w tym roku potępiamy USA za wypuszczenie Posady, a ponieważ każdy mówi to tymi samymi słowy, pojawia się moje podejrzenie, że to taka wyuczona lekcja, którą jednak sprzedają z aktorską gestykulacją i tonem odpowiednio nastrojonym. Przeszłam z tłumem całą trasę przed trybunami. Dziennikarz robi zdjęcie jakiemuś pijanemu kolesiowi, który nie umie utrzymać swoich groźnych haseł, fotograf się śmieje. Straż grozi i odpędza go, ale stracili autorytet i sami nie wiedzą jak przekonująco przepędzić śmiałka, który fotografuje to, na co rząd Kuby kategorycznie się nie zgadza. Szaleństwo, ale nagle - jakoś po 10 - zrobiło się już po imprezie i wkrótce zaczęło się sprzątanie, mycie, wkroczyły odpowiednie służby, autobusy z dziećmi i pracownikami odjechały, zaczęto zdejmować bardzo szybko i sprawnie plakaty, wizerunki więźniów kubańskich, którego uwolnienia domaga się Kuba. Słabo to wyszło Fidelowi w tym roku, te postulaty jakieś naciągane. Ludzie mówili, że pochód krótki był, że bez Fidela to nie to, Ana nie poszła na Plac, Crishnia i koleżanka też nie.

4 maja, piątek

Po obchodach pierwszomajowych, w telewizji, wieczorem odczytywano w całości i niezwykle poważnym tonem, tekst odezwy Fidela opublikowany w „Granma”, głównym dzienniku informacyjnym o 4-6 stronach zaledwie, bo też i o czym tutaj pisać. Fidel, Comandante en Jefe rozpadającego się państwa, wypowiedział się na temat przyszłości świata, udzielając rad Brazylii na temat alternatywnych metod produkowania energii. Cóż za mędrzec, i nie kpię wcale, ludzie nazywają go tutaj „sabio”. Coraz bardziej żałośnie to wygląda. Już nad grobem, ale wciąż nie potrafi zrezygnować z pozy Imperatora. Poza tym telewizja pokazywała wiadomości z obchodów pierwszomajowych z całego świata. W krajach postępowych, jak Wenezuela czy Salwador przebieg obchodów był pokojowy, radosny, a w krajach imperialistycznych jak Niemcy czy Stany manifestanci byli atakowani przez policję. W ogóle jak się podaje wiadomości ze świata, to najpierw jest Wenezuela, od razu wiadomo czyją utrzymanką jest Kuba.

1 maja wieczorem poszłam sobie do kina, w Habana Vieja, zdewastowane jeszcze bardziej niż teatr, w którym byłam wcześniej. Stary film kubański, czarno-biały, komedia „Mi tía es de América”. Siadam sobie, oglądam i czuję, że dzieje się coś dziwnego. Co rusz ktoś zmienia miejsce, jakieś wielkie poruszenie, ja siedzę na środku sali. Przy scenie, na ścianie, gdzie ekran z obu stron po bokach drzwi. Jedne zamknięte, drugie otwarte. Ludzie wciąż wstają i przechadzają się po kinie, wchodząc i wychodząc do pomieszczenia za otwartymi drzwiami. Widać stamtąd światło, ścianę w brudnych kafelkach, po jakimś czasie domyślam się po dochodzącym zapachu uryny, że to toalety. Męskie. Bo wchodzą sami mężczyźni, do damskiej nikt nie idzie, bo prawdę mówiąc na sali nie ma chyba żadnej kobiety oprócz mnie. Film ciągle przerywają wędrówki ludów. Tworzą się przelotne pary, romantyczne przytulanki, pocałunki. Aha... Trafiłam do miejsca spotkań kubańskich homasów. W ten sposób, w jeden dzień rewolucja genialnie połączyła mi się z pedalstwem. To dwa najważniejsze oblicza kubańskiej kultury. Przypomina mi się Arenas i kubańscy tancerze w Buenos Aires, o których wspominał Gombrowicz. To dzięki nim powstała postać Gonzála. Siedzę tu nad korespondencją Gombra i Piñery i to są właśnie te daty, rok 1947 i 1948, kiedy „kubancerze”, jak ich nazywa, wspomniani są w listach i kiedy w głowie Gombrowicza powstaje pomysł napisania „Trans-Atlantyku”. Faceci szukają pary, jak się nie dogadują z jednym, podążają do drugiego, znikają na chwilę w ubikacji, wracają, szukają dalej. Czarni i nie czarni. Widowisko piękne, nałożone na ten naiwny filmik z lat 30-tych, w dodatku za 3 pesos nacionales, czyli grosze, tylko potwornie jedzie moczem.

Wczoraj wieczorem przeszłam się z Titą (skrót imienia owej koleżanki Crishni) na lody do Coppelii. To legendarne miejsce, odebrane burżujom po Rewolucji i zmitologizowane w literaturze (patrz film „Fresa y chocolate”). Pani kelnerka kazała nam przysiąść się do stolika, gdzie już siedziała jakaś para, bo nie ma tak, żeby stolik pozostawał niekompletny, filozofia proletariacka. Tita ma 23 lata, bardzo sympatyczna, wesoła i mocna dziewczyna. Skomentowała sytuację otwarcie i krytycznie, że tu potrzeba reform, że wiedzą o tym, że ona chce żyć, a tu się dusi. Lody podane w plastikowej miseczce, od spodu co nieco niedomytej, z aluminiową łyżeczką, smak przepyszny.

Przywiozłam zapas lekarstw do rozdania i w końcu postanowiłam to gdzieś zanieść. Stwierdziłam, że nie ma się co szczypać, trzeba pójść prosto do jakiegoś „dysydenta”, bo co do kościołów nie mam takiego zaufania, do organizacji charytatywnych też nie. Wybrałam jeden adres z książeczki, którą wysłał mi Instytut Wałęsy. Wydali taki przewodnik „turystyki solidarnej”. Ruszyłam w drogę. Okazało się, że nie jest to tak blisko, jak myślałam, musiałam wziąć taksówkę i zrobiła się z tego cała wyprawa. Ale dotarłam na miejsce. Nie wiedziałam jak tutaj przyjmowani są dysydenci, więc starałam się przejść po „bloku” niezauważona, ale natrafiłam na sąsiadkę, która od razu zgadła kogo szukam i poczuła się w obowiązku zaprowadzenia mnie na miejsce. Nie wiedziałam czy to dobrze czy źle. Otworzyła mi Miriam Leiva Viamonte, żona Oscara Espinosy Chepe, jednego z uwięzionych na 20 lat w 2003 i wypuszczonych warunkowo z powodów zdrowotnych. Ona jest jedną z założycielek Damas en Blanco. Przyjęli mnie bardzo ciepło, z zainteresowaniem, wyjęłam co miałam, a były to głównie lekarstwa dla dzieci zebrane na placu zabaw w parku, bardzo się ucieszyli, bo takich nikt im nie przywozi. Opowiadali dużo o sytuacji Kuby i tak miło było wysłuchać normalnych słów, języka mi znanego, bez ściemnień i fałszu. I widzieć zdrowy błysk w oczach tych ludzi, którzy też żyli kiedyś rewolucją i na stare lata muszą przemienić się w „opozycjonistów”. Bo wydaje się, że to rola głównie dla młodych. Podczas wizyty u nich dowiedziałam się o zamieszkach na lotnisku w Hawanie, jakichś dwóch kolesi z bronią wyskoczyło strzelając, zabili jedną osobę, chcieli porwać samolot, by uciec z wyspy. Wiadomość przekazał Espinosie telefonicznie ktoś z Reutera. Co ciekawe, w „moim” domu słyszałam rozmowy na ten temat, ale mi nic o tym nie wspominali. Kupię dziś „Granmę” i zobaczę co tam wypisali. Cała historia z wizytą u opozycjonistów okazała się wcale nie tak groźna.

Zwiedziłam Muzeum Rewolucji. Mam jedno spostrzeżenie, które wydaje mi się kluczem do zrozumienia historii Kuby. Otóż Fidel, Che i Camilo Cienfuegos, trzej bohaterowie, byli przystojnymi i robiącymi wrażenie mężczyznami. Dobrze wychodzili na zdjęciach i w ogóle zadziwiająco dobrze została udokumentowana cała rewolucja. Wygląda, że zawsze był ktoś pod ręką, żeby cyknąć fotkę. Che sam był fotografem amatorem, Fidel z kolei był zainteresowany aktorstwem (ponoć w Meksyku, przygotowując wyprawę na Kubę, chodził na zajęcia z aktorstwa) i w dużej mierze ich fama wyrosła na podobnej zasadzie jak gwiazd filmowych. Tita mówi, że od 10 roku życia jest zakochana w Che i że jak zobaczyła naturalnej wielkości postać Che i Camilo w muzeum Rewolucji, to się popłakała ze wzruszenia. Są też fanki Camilo i Fidela, wzdychają do nich, wieszają zdjęcia i plakaty w pokojach. Taka telenowela. A w programie 20 reform Fidela, ogłoszonym zaraz po zwycięstwie w 1959 roku, obok reformy rolnej było stworzenie kina i był to jedyny punkt dotyczący kultury.

Inna uwaga na marginesie. Fidel przedstawiał się zawsze jako sportowiec i może miał tam jakieś dokonania, ale na zdjęciach już z okolic 1950 roku widać spasionego świniaka, a miał wtedy zaledwie dwadzieścia kilka lat. Na zdjęciach z rewolucji, mimo ciągłego marszu i wysiłku też widać spory brzuszek.

W Bibliotece namierzyłam, co chciałam, ale teraz muszę czekać na pozwolenie na wykonanie zdjęć, bo nie mają żadnych usług reprograficznych. Do bratanka Piñery nie można się dodzwonić, nie odbierają i wciąż tylko nagrywam wiadomości, muszę zaatakować go bezpośrednio w domu. Mam jaki taki adres opisowy i po południu będę się włóczyć po okolicy, rozpytując i próbując go namierzyć. Trudna sprawa. A jak tego nie załatwię, nie mogę ruszyć w podróż po wyspie. Dzisiaj w hotelu Habana Libre, skąd wysyłam maile, wybadam w biurach podróży czy nie można by się załapać na wycieczkę do Viñales. Choćby na jeden dzień uciec z tego smrodu spalin.

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---