Dzienikarze wędrowni

Listy z Hawany (odc. 5)

Klementyna Suchanow, tekst i zdjęcia

13 maja, sobota

Spotkanie z Reynaldo. Mieszka na Vedado, w pięknej willi, zielono dookoła, ma komputer (podkreślam takie głupie szczegóły, bo tutaj nie są takie głupie). W latach 70-tych jak większość pisarzy był na cenzurowanym, teraz publikuje, dostaje państwowe nagrody. Spokojny, serdeczny, był w Polsce w latach 80-tych, wydali mu w Wydawnictwie Literackim jego książkę. Z wielką nostalgią wspominał ten pobyt, bardzo zauroczony, bo przyjęli go wszyscy najwięksi artyści tego czasu - Wajda, Kantor, Hasior. Każdy poświęcił mu swój czas. I dla mnie też był łaskaw. Opowiedziałam mu komiczną historię moją z namierzaniem Juana Piñery. Mieszka zresztą blisko niego. Więc zadzwonił do Juana, ten odebrał telefon i tym samym wtopił. Musiał ze mną rozmawiać. Bardzo nerwowy, artysta, nagrywa coś tam i do filmu o Lezamie. Nawiedzony. Tłumaczył się, narzekał na los artysty na Kubie, zaskoczony zastawioną na niego pułapką, nie chciał nikogo widzieć, bo tworzy. Mówię, że nie musi się tłumaczyć, ja się wcale nie obrażam, a nawet uważam, że to zabawne. W końcu umówiliśmy się na wtorek. Hura! Dzięki ci Reynaldo! Opowiedziałam mu też historię z dyskusją w kinie, mówi, że powtarzają slogany. Moje sformułowanie o śmierci socjalizmu nie było na miejscu. Pytam o przyszłość, o to co się dzieje w świecie artystycznym. Jest tu jakieś poruszenie i właśnie on z trzema innymi osobami, m. in. Desiderio Navarro, tłumaczem z polskiego, zrobili zamieszanie, bo w telewizji zaczęły się pojawiać osoby, które niegdyś ich prześladowały. Więc teraz różne spotkania itd. Wspominał o tym Espionosa Chepe, ale dosyć krytycznie, mówiąc, że zebrania odbywają się w gronie zamkniętym, tylko na zaproszenia, jest dużo ludzi, którzy by się chcieli wypowiedzieć na te tematy i nie mają wstępu. Że pierwsze spotkanie odbyło się w Casa de las Américas, przyszło dużo ludzi i nie mogli wejść. Że jest to trochę klub dla klubu. Reynaldo pokazuje mi swoją publikację sprzed 14 lat, wtedy wstrzymaną przez cenzurę, na temat „Fresa y chocolate”, filmu, który widziałam ostatnio w telewizji. Okazuje się, że pokazali go w TV po raz pierwszy. Dla tych co nie wiedzą, tłumaczę, że to film Gutiérreza Alei, oparty na scenariuszu Senela Paza, opowiadający historię przyjaźni Davida, młodego rewolucjonisty, macho i homofoba z Diego, homoseksualistą, artystą, zakochanym w chłopaku. Film skandaliczny na Kubie, zrobiony na początku lat 90-tych. Stał się mitem. Pytam jak widzi Kubę po śmierci Fidela. Pokojowo, powolne przejęcie władzy, bez rewolucji. Śmieje się z inwigilacji, nie widzi możliwości, żeby podsłuchiwali wszystkie telefony, bo to najzwyczajniej na świecie mnóstwo roboty i po prostu nie dadzą technicznie rady, proza życia. I ja mu wierzę, bo też odnoszę takie wrażenie.

16 maja, środa

W niedzielę, jako że nigdzie nie wyjechałam, postanowiłam zjawić się na mszy (ja!!!) w kościele Santa Rita w Playa, Hawana, gdzie o 10.30 zbierają się Damas en Blanco, Damy w Bieli, by dopominać się o uwolnienie swoich mężów. Stawiłam się trochę później, żebym nie musiała wysłuchiwać całej mszy, która oczywiście miała pewne tropikalne akcenty, jak zespół, który śpiewał pieśni i ogólnie większy luz, rodzaj zachowań u nas w kościele zabronionych. Kobiet było sporo, zajmowały pierwsze ławki po lewej stronie. Także trzy dziewczynki w wieku 7-10 lat, również ubrane na biało, dzieci uwięzionych. Ale w sumie – co charakterystyczne tutaj – większość kobiet w wieku koło pięćdziesiątki albo więcej, same wraz z mężami tworzyły rewolucyjną historię kraju, a na starość zmuszone do protestów. Mam wrażenie jakby tutaj młodzież była zupełnie pasywna, nie miała jaj, jakby co najważniejsze i najbardziej kreatywne odbywało się wśród pokolenia naszych rodziców. Nie mam na myśli takiej pasywności (w sensie postawy politycznej), jaką można by przypisać - gdyby ktoś chciał czynić takie porównania - dzisiejszej młodzieży polskiej. Młodzi Polacy są zajęci różnymi sprawami, na różnych płaszczyznach, ich ruchliwość i kreatywność jest wielka. Tutejsza młodzież jest jakby uśpiona, jak Kaj zaczarowany przez Królową Śniegu. Szokuje mnie przez cały pobyt tutaj taka nienaturalność: że młodzi, którzy biologicznie rzecz biorąc są predestynowani do rewolt i buntu, nie robią nic. A starzy, którzy mogliby dać sobie już spokój, wciąż walczą. Pewnie dlatego, że byli nakręcani przez ideały, a młodzi wyżywieni na sprytnej propagandzie sami nie wiedzą co jest czarne, a co białe.

Wracając do tematu. Damy w Bieli. Po mszy udały się do kaplicy św. Rity od spraw beznadziejnych. Dookoła czekało już kilku fotografów. One z tego żyją. Tzn. tutaj zupełnie ignorowane, urządza się im czasem wiece „de repudio”, nienawiści, zbierając jakieś grupy kobiet, które stają naprzeciw nich i krzyczą, zagłuszają, wyzywają. Jeśli istnieją, to tylko dzięki silnej woli i poparciu mediów zagranicznych. W niedzielę był dodatkowo obchodzony Dzień Matki, bardzo czule czczonych w tej kulturze, i ich spotkanie miało specjalny wydźwięk. Potem pozują fotografom pod kościołem i przechodzą po 5 Alei, mają już całą choreografię tego marszu, wyćwiczone. Na przedzie jechała na wózku jedna z matek uwięzionych, w dwóch szeregach szły kobiety, pochód zamykały dziewczynki. Może jedyne, które będą wiedziały co jest białe, a co czarne. Po marszu stanęły frontem do kościoła i wołały: „Libertad, libertad”, a przechodząca tymczasem obok, przypadkowo kobieta z mężem i dzieckiem przekrzykiwała je: Viva Cuba!, Viva Fidel! Później Damy udzielały wywiadów dziennikarzom. Dzielne kobiety.

Zauważyłam w kościele młodą parę, która sądząc po urodzie mogła być gdzieś od nas. Okazało się, że to Słowacy. Podeszłam do nich i mimo, że widzieli mnie iż rozmawiam z Oscarem Espinosą Chepe i jego żoną, których oni też znali, woleli zachować ostrożność, ale ja się nie przejmowałam ich obawami i zmusiłam prawie że do wspólnego powrotu do miasta taksówką. Potem się rozgadali i zjedliśmy wspólnie obiad wymieniając się informacjami i wrażeniami. Ale ich pierwotny strach uprzytomnił mi, że na Kubie z obu stron – tubylców i turystów odbywa się właśnie takie obwąchiwanie. To samo, co widziałam w domu Any. Jest nieufność, stąd chęć ataku w ramach obrony itd. Z czasem to się zaczyna układać, ludzie się dogadują i jakoś to idzie. Jak zawsze, czas robi swoje. My, turyści, wpadamy tutaj na 2 tygodnie i chcemy dokonać syntezy czegoś, co nie zawsze rozumiemy. Pomimo polskich doświadczeń z komunizmem i bezpośrednio odnajdywanych tu tego odpowiedników jak biurokracja, zaniedbanie sfery publicznej, kolejki i brak papieru w kiblach – rzeczy dobrze nam znanych, nie da się pojąć rzeczywistości kubańskiej od tak, w roku 2007. To banalne – mówiłam na wstępie, że banałów nie da się tu uniknąć. Kuba to inny świat, Ameryka Łacińska, istnieją inne uwarunkowania. Przeglądam w bibliotece „Lunes de Revolución”, z lat 1960-1962, bardzo dobre pismo kulturalne czasów, które redagowali sami najlepsi: Cabrera Infante, Piñera, Arrufat. Czytam świetne reportaże z drugiej rocznicy Rewolucji, zebranie na Plaza Cívica, dziś Rewolucji, tam gdzie odbywają się wszystkie państwowe obchody, także 1 maja. Ci młodzieńcy, głowy pełne ideałów, poczucie misji, wyjątkowości w świecie, prawdziwy entuzjazm ludzi (nie udawany jak bywało u nas po 1945), zaangażowanie ludzi kultury, chcących dokonać także rewolucji w sztuce. Wielka energia, młodzieńcza i szlachetna. Kubańczycy sami z siebie wykrzesali tę wolę, by chcieć coś zmienić i nie ma powodu, by nie wierzyć im, że zapał był szczery i że chcieli dobrze. Ta rewolucja była uwodzicielska, to była rewolucja z seksapilem. Ten Che, ten Fidel, ten Camilo, amanci, robiący wrażenie, dobrze wychodzący na zdjęciach, każdy wprowadzający fashion nakryć głowy – Che z berecikiem, Fidel z czapką wojskową (czasem zakładał też beret, ale nie wyglądał w nim dobrze), Camilo w kapeluszu. To nie były tępe niedźwiedzie sowieckie. Z pewnością, nawet jeśli zajdą tu jakieś zmiany systemowe, portrety Che, Fidela i Camilo nie znikną ze ścian pokoi, nie ulegną detronizacji, bo nawet jeśli ideologicznie się zużyją, to nikt jednak nie odmówi im uroku. Ten kult zasadza się na czymś więcej niż tylko kwestiach politycznych jak w przypadku starszych panów Stalina, Bieruta i reszty tej ferajny.

Miałam dziwne odczucia, kiedy Reynaldo González opowiadał mi o wrażeniach z Polski lat 80-tych, o rozkładzie, niefunkcjonalności państwa, powszechnym strachu, zaniedbaniu. Mówił o tym jak przybysz z innego świata, nie tylko świata tropików, ale z Kuby, która przed rewolucją była krajem dobrze rozwiniętym, bogatym, a w latach 70-tych i 80-tych pompowana kasą z Moskwy. To, co on mówi o Polsce, to samo mam dziś do powiedzenia o Kubie. Wydawało mi się, jakbyśmy odbywali jakieś spotkanie ponadczasowe, te same wrażenia, ale w innym czasie i miejscu, krzyżówka. Ja muszę mu uwierzyć, że na Kubie było kiedyś inaczej, a on mi, że teraz w Polsce jest inaczej.

Po różnych przygodach z rodziną Piñery w końcu udało mi się zostać przyjętą i odbyło się to wczoraj koło godziny 15.40. Otworzył mi Juan Piñera, bratanek Virgilia, bardzo do niego podobny. Piękne mieszkanie, obszerne, a w nim tylko on z matką (czyżby też był homo jak wujek?). Zupełnie fajny gość, głos już mu się nie trząsł, nie panikował, jak przy okazji rozmowy przez telefon u Reynalda, wyluzował się. Okazało się, że bardzo przyjemnie nam się rozmawia. Też takie ponadczasowe spotkanie, bo trochę jakby z Virgiliem samym, ale ciut bardziej nowoczesnym, ze względu na wojskową koszulę, którą miał Juan (Virgilio jednak nosił się klasycznie, marynarka, koszula, krawat). Chyba od razu jak się zobaczyliśmy, zdaliśmy sobie sprawę, że te podchody były głupie i że ani on, ani ja nie mieliśmy się czego obawiać. Rozmawiało się bardzo fajnie, zaproponował mi nawet herbatę (co jest oryginalnym poczęstunkiem w tropikach), oczywiście drążyłam temat młodzieży (nie daje mi to spać po nocach), on uczy w Instituto Superior del Arte i zapewniał mnie, że choć nieliczni, ale istnieją jeszcze młodzi Kubańczycy, którzy potrafią myśleć niezależnie, ale że los każdego kończy się za granicą. Zgadzamy się w kwestii przemocy. Jeśli na Kubie nastąpią zmiany - w sensie zmian społecznych (nie politycznych), zrobi się tu niemiło i nieuchronnie doprowadzi to do wzrostu przemocy. Kuba przekształci się w Puerto Rico, Kolumbię, a nawet rejony Retiro w Buenos Aires, które jak tylko przekroczy się pewną granicę zaczynają bardziej przypominać Kalkutę czy Bombaj. Taki temperament i taki klimat. Bieda przybiera w Ameryce Łacińskiej agresywne oblicze.

Juan P. wyjął papiery i jest: korespondencja Gombrowicza z Piñerą, także kilka listów Piñery, których mi brakowało, listy Gombra do Humberto oraz Humberto do Virgilia z komentarzami na temat Witolda. Poza tym rękopis (sic!) „Aurory”, kilku recenzji po hiszpańsku, w tym jednej nieznanej z dzienników Amiela, zdaje się, że fragment rękopisów Ferdy, teksty Piñery o Ferdy, w tym jeden nieznany, bardzo ciekawy. I bomba: kilka kartek czegoś, co było projektem artykułów czy książki na temat doli emigranta oraz psychiki Kreola. Nie miałam czasu, by dokładnie się temu przyjrzeć, ale albo jest to związane z artykułami w „Viva Cien Años”, albo jest czymś zupełnie innym, nowym. W sumie, wszystko to, o czym wspominał Samsel. A więc misja dobiega końca. Jestem jeszcze umówiona w ambasadzie polskiej, bardzo miła pani od spraw kultury, by przegrać wszystkie zdjęcia i zostawić jedną kopię, na wszelki wypadek, gdyby się komuś chciało mnie rewidować na lotnisku i pozbawić zbiorów. Wyjazd w sobotę w nocy, w niedzielę, 24 godziny później będę we Wro.

Tego samego dnia, wieczorem

Byłam dziś w kinie na „Los sobrevivientes” Tomása Gutiérreza Alei, ponownie w kinie „Actualidades”, tzn. miejscu spotkań homasów. Było tak samo, kręcili się, przesiadali, wchodzili i wychodzili z ubikacji, młodzi, starzy, czarni i biali, urzędnicy z teczkami, smród ten sam. Film - mówiąc w skrócie - był rodzajem groteski. W momencie rewolucji, pewna rodzina markiza Orozco zamyka się w posiadłości, gdzieś na wsi, wraz ze służbą i toczy swój żywot, nie przejmując się nowymi czasy. Jest tam starsze pokolenie, średnie i rodzą się dzieci. Do służby dochodzi jednak rewolucyjny ferment i zaczynają się rządzić w pałacu, zajmują pański stół, obżerając się, śpiewając i tańcząc. Trudno nie pomyśleć o „Operetce”. Ale rodzina Orozco radzi sobie i zakuwa w kajdany służbę, zmusza do pracy. Ci jednak buntują się i dochodzi do strzelaniny, po czym służba ucieka, a państwo zostają sami, ale... nie umieją nic ugotować, nie mają skąd wziąć jedzenia, więc siedzą przy pustym stole. W dniu, kiedy młode pokolenie wprowadza zasadę: kto nie pracuje, nie je, umiera trzech członków rodziny ze starszyzny, z... przepracowania. W tym jedna babcia postawiona w odjebistym kapeluszu jako strach na wróble i przywiązana do patyka. Podsumowanie sezonu filmowego w Hawanie: każdy film w ostateczności sprowadzał się do jednego: uciekać stąd czy nie.

Po seansie wyszłam na ulicę, wreszcie lżej, dziś nieźle grzało. Da się wytrzymać dopóki człowiek nie znajdzie się bezpośrednio wystawiony na słońce, choć często wieje wiaterek od morza. Kąpię się dwa, czasem trzy razy dziennie, jak szybko schodzi tu mydło..., a mają przydzielone na kartki jedno na miesiąc. Szłam ulicą w stronę domu, byłam nad wyraz zmęczona tą duchotą, a tu jak na złość zebrało się Kubańczykom na podryw. Widać ciągnął się za mną zapach spermy z kina „Actualidades”. Co rusz któryś syczał: „pss, pss”, co jest tu najczęściej używanym zwrotem, służy w ogóle do zawołania kogoś, w sklepie na przykład do sprzedawczyni. Albo hasła: „Hola, linda”, „Hola, niña”. Drugim modnym jest: „Taxi, lady?”. Jeden zbliżył się Mulat, jinetero i pyta czy może mi w czymś pomóc, co bym chciała zobaczyć, czy może jego? Od razu widać, że jestem turystką i codziennie padam ofiarą mniejszych czy większych zaczepek. O ile w Buenos mogę spokojnie przemykać niezauważona, tu każdy wie, że nie jestem stąd. Ten podryw czasem jest zabawny, ale jak jestem zmęczona upałem, to staję się niebezpieczna. Męczące jest bycie przedmiotem, choćby nawet i pożądania.

I taka refleksja nasunęła mi się po drodze: Hawanie nie można odmówić uroku, widać przepych ex-życia, przedrewolucyjnego, ale pod względem kultury słabo. Tzn. jak na stolicę państwa o dużym potencjale. Nie myślę o dzisiaj, chodzi mi o kubańskie życie kulturalne w ogóle. W latach 40-tych, apogeum bogactwa, a Piñera z tego powodu właśnie wyjechał do Buenos. Jak to pisał Tomeu w jednym z listów, które zdołałam wczoraj przeczytać przy kopiowaniu archiwum: „Buenos Aires jest Babilonią”. To rzeczywiście oszałamiające centrum wydarzeń, odbywających się symultanicznie, na wielką skalę, choćby sama ilość kin w mieście, która w latach 40-tych sięgała tysiąca (tu jest ich kilka). Na Kubie jedyny ciekawy okres przypadł na lata 60-te były, bo już w 70-tych zaczęto dostosowywać sztukę do modelu radzieckiego realizmu. Właśnie prasę z tych lat przeglądam. Znalazłam na przykład zapis dyskusji pisarzy kubańskich z pewnymi goszczącymi na Kubie pisarzami z innych krajów Am. Płd., m. in. z José Bianco, redaktorem „Sur”, którego – za entuzjazm przejawiany w stosunku do kubańskiej rewolucji – Victoria Ocampo zwolniła ze stanowiska. Otóż dyskutowali o literaturze, po raz pierwszy myśląc o Ameryce Południowej jako całości, którą choć łączy język, tak wiele dzieli, że się nawzajem nie znają. Ale na zdjęciu ilustrującym tekst same pedały: Piñera, ów Blanco, Arrufat (ten od ręcznika). Tak jakby to był zjazd homasów. Nie da się uciec od tego tematu, o czym świadczy nie tylko kino „Actualidades”, bo kiedy z niego wyjdziemy spotkamy na ulicy „locas” (cioty) czy transwestytów (ponownie kłania się Gonzálo z T.-A.). Virgilio z powodu marazmu uciekał do Buenos i nie dziwię się też, że po 1958 r. już do Buenos nie wrócił, bo wtedy to tutaj się dużo działo (a już w latach 70-tych po prostu nie mógł i w 1979 zmarł). Kultura jest pochowana gdzieś po kątach, spocona, zszarzała, dotycząca wąskiego kręgu – i jak mówię – nie sądzę, aby to wynikało tylko z obecnego systemu. W tym sensie Hawana nie ma cech metropolii, żyje jak małe miasteczko, mimo rozmiaru i funkcji stolicy. Mogłabym zaryzykować, mówiąc, że panuje tu tylko kultura tyłka, tzn. ludzie zajęci są tym: co wsadzić do dupy (lubią jeść, idąc raczej w ilość niż jakość), co włożyć na dupę (lubią się ubrać i pokazać), jak kręcić dupą (to bardzo ważne w salsie) i ostatecznie – jak wyrwać dupę (i chácháchá!!!).

Zapomniałam zapisać jeszcze jedną rzecz, która wciąż za mną chodzi. Była w Hawanie dzielnica chińska, przez Filipiny przywożono tu Chińczyków, już ochrzczonych, jako służących. Musiało ich przybyć sporo, bo do dziś ich widać, choć sama dzielnica chińska (Bario Chino) nie jest już wyłącznie chińska, zaznacza ją tylko wielka brama wjazdowa. Zdarza się jednak czasem spotkać takiego mulata albo nawet zupełnie czarnego ze skośnymi oczami. Cóż to za widok! Jeden z tych kubańskich Chińczyków, znany fotograf, zwany Chinolope zrobił świetne zdjęcie Lezamy Limy z Piñerą. Siedzi wielki Lezama, ogromny facio, zajmując ¾ zdjęcia, a obok jakiś taki pokraczny, krzywy, malutki, sięgający Lezamie do łokcia, Piñera. I dużo tu jest karate, ćwiczą na zewnątrz, na boiskach, w parkach.

I jeszcze á propos Chińczyków, choć nie o Chińczykach. Rozmawiałam z Juanem Piñerą śmiejąc się, że Virgilio przeczuł wiele późniejszych absurdów życia. Np. „Carne de René”, powieść napisana na pocz. lat 50-tych, rozpoczyna się sceną kolejki za mięsem, kiedy takie rzeczy jeszcze nie miały miejsca, ale opisane to jest z takim wyczuciem sprawy, jakby dotyczyło dzisiejszej Kuby. Piñera-Juan mówi, że w jakiejś sztuce jest motyw państwa, w którym wszyscy mają jeździć na rowerze, jakby kpina z tego, co niedawno miało miejsce, gdy Fidel w obliczu problemów z transportem, załatwił u Chińczyków rowery i w godzinnych przemówieniach tłumaczył i przekonywał Kubańczyków, wyliczając zalety jazdy na rowerze: dla zdrowia, dla środowiska i... transportu. Virgilio Piñera był człowiekiem ciężkim, męczące depresje, czarny humor, ale zdaje się – jak dzisiaj na to spojrzeć – że był jedynym przytomnym na tej wyspie.

Bożena Zaboklicka, która uprzejmie wyposażyła mnie przed podróżą w kilka namiarów, m. in. na Reynalda, pisze po przeczytaniu odcinków tego dziennika, że w takim razie nic się nie zmieniło od jej pobytu tutaj w latach 80-tych. Te same śpiewki o edukacji, o darmowej służbie zdrowia, ten sam brak pomysłu. Kiedy to się skończy? Według mnie, dopóki żyje Fidel, nie ma szans na zmiany. Czyli równie dobrze może to trwać dziesięć dni, co i dziesięć lat.

W domu – Krisnia już trochę wraca, arabski chwilowy narzeczony wyjechał do Sancti Spiritus, ale teraz przyszła kolej na Titę, wczoraj miała spotkanie z Hiszpanem, poznanym przez internet, a 6 czerwca ma się zjawić jakiś Francuz, z którym wiąże większe nadzieje. Trochę się dziewczyny chyba wstydzą przede mną z tymi spotkaniami, ale nie mogą się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć tego i owego. Krisnia dostała różne prezenty, a Tita kasę w euro. Nikt się już przy mnie nie krępuje powiedzieć w czasie oglądania wiadomości, kiedy po raz milionowy pokazują wiece pracowników i konferencje młodzieży potępiające Posadę Carrilesa, że mają już tego po dziurki w nosie. Krisnia jest korpulentną farbowaną blondynką, 27 lat, leniwa, ale wesoła, jej image na początku był taki, że bardzo ciężko pracuje (teraz okazuje się, że większą część pracy spędza na czacie na stronach matrymonialnych). Tita - mulatka, zgrabna, ale z lekkim tłuszczykiem, 23 lata, zawadiacka, prosta, z zawodu technik weterynarii.

17 maja, czwartek wieczorem

Akurat dzisiaj przeglądałam w bibliotece „Lunes de Revolución” i natknęłam się na numer poświęcony rozważaniom na temat stanu teatru kubańskiego. Znalazłam tam potwierdzenie moich tez dotyczących życia kulturalnego w Hawanie. W tamtym momencie, w 1961 roku, mowa była o tym, że teatr słaby, bo publiczność nie rozumie sztuk, brak teatrów na prowincji, a teatr de los campesinos - rolników i dla mas zniechęca poziomem, publiczność szuka tylko rozrywki, złe gusta. Był też świetny tekst Piñery, że brak techników, specjalistów, dobrych krytyków, znęcał się nad nieprzygotowaniem aktorów, nieoczytaniem, ich niską kulturą, uważał ten stan za spadek po epoce kolonialnej wypełnionej słabym teatrem hiszpańskim: sainete i zarzuela. Teatro Nacional w Hawanie założono dopiero w 1959 r. Powiedział rzeczy, które chodziły mi po głowie, ale których bym się nie ośmieliła powiedzieć, by nie urazić, a także dlatego, że nie znam dobrze tematu. Ale potem zakupiłam „La gaceta de Cuba”, pismo kulturalne i tam też artykuł o teatrze. To samo, z tym że dochodził do dnia dzisiejszego. W pierwszych latach po Rewolucji wystawiano najnowsze dzieła światowe, po 1967 r. zamknięto prywatne teatry, nawet jeśli miały ciekawe programy i zunifikowano scenę, aktorzy ze stałą pensją itd. socjalne posunięcia, łącznie z przejęciem utopijnej idei teatru dla mas, który obniżył poziom i nie pozwalał na wystawianie awangardowych dzieł, bo publiczność ich nie chciała. Piñera trafia na listę zakazanych. W latach 80-tych wystawiano sztuki tradycyjne. Dziś uwolniono ponoć indywidualne inicjatywy. Rozpisuję się o teatrze, bo tak mi się napatoczył ten temat. Ale ci którzy by się chcieli dowiedzieć czegoś o muzyce, spodziewając się po Hawanie klubów, dyskotek itp. dancingów, rozczarują się, bo po muzyce system też się przejechał. Wszystkie grupy w stylu Buena Vista zlikwidowała rewolucja, za bardzo wiązały się ze starymi czasy, knajpami, kasynami, nocne życie stało się podejrzane w dobie rewolucji również moralnej. Tę żywą muzykę zastąpiono przysmucającą trovą (bleee...). Dziś wraca salsa, son i conga, bo nie da się wyrwać muzyki i tańca z życia Kubańczyków.

Dowiedziałam się, że właściciele casas particulares mają obowiązek informować, jeśli goszczą więcej niż 2 Polaków bądź Czechów, bo jesteśmy podejrzani. I że rodziny wojskowych nie mogą się spotykać z obcokrajowcami. Dlatego, gdy pewna sąsiadka Any chce do niej przyjść, to się najpierw upewnia czy jestem czy nie. Zostałam trędowatą.

W telewizji wiadomości: Fidel znowu napisał coś mądrego, tym razem na temat neoliberalizmu. No tak. Bo on jest taki nowoczesny. W sporcie nic wielkiego, wciąż Kubańczycy walczą z Wenezuelczykami, choć w różnych dziedzinach. Takie małe urozmaicenie. W sumie wiadomości kręcą się wokół kilku tematów. Ile muszą się wysilić, żeby za każdym razem jakoś atrakcyjnie to podać, by się widz nie znudził. Tematy to: Posada Carriles (obecnie), Fidel (zawsze, ale nie spekulacje na temat zdrowia, jak u nas, tu są bardziej delikatni w tych sprawach, życie Fidela jest owiane głęboką tajemnicą), kolejne święto (dziś de los campesinos, rolników, więc rozdano odpowiednie dyplomy tym, którzy przyczynili się do największych zbiorów), służba zdrowia (temat wieczny jak Fidel, dziś: że otworzono nowy oddział oftalmologii, gdzie robią operacje laserowe), Wenezuela (dziś pokazano wskaźniki wzrostu gospodarczego, rosną, więc uff, Kuba jeszcze pociągnie) i jakiś temat chwilowy (dziś: komputeryzacja - pokazali kilku chłopców i dziewczynki przy komputerach, pozowali, że uczą się z książki Excela). Ten folklor jest zabawny tylko z pozoru, bo ja wyjadę i wrócę do „normalnego” świata, ale Tita, Krisnia i wielu innych wciąż będzie słuchało tej samej sieczki. Nie kolekcjonuję „Granmy”, tutejszej „Trybuny Ludu”. Kupiłam z początku dwa numery, ale nie mogę na to patrzeć. „Granma” przeraża mnie bardziej niż TV Cubana, to rażąca, chamska propaganda, a w telewizji są czasem stare seriale argentyńskie... (mogę posłuchać z nostalgią ulubionego akcentu porteños) i jakieś amerykańskie filmy z wyprzedaży. Zaskakuje mnie wciąż, za każdym razem, widok ludzi siedzących i CZYTAJĄCYCH tę tzw. „gazetą”, nawet w Café Literaria ją podają.

Zdążyłam się przyzwyczaić do Hawany. Do syfu, już tego tak nie widzę, już nie razi, wydaje się jakby tak miało być i już. Na początku trochę się przeraziłam, że będę musiała oswoić tak inną rzeczywistość i nauczyć się poruszać sama, ale można się przyzwyczaić, chociaż jeżdżenie autobusem (zwanym guaguą) to ponad moje siły. Korzystałam z nich na początku, bo kosztują tylko 1 peso w moneda nacional, ale po jednym razie, gdy znalazłam się w autobusie produkcji niemieckiej (są też holenderskie z napisem „Geen Dienst” albo francuskie „Escoliers”), nie wiem jak przytaszczonym tutaj, bez możliwości otwierania okien, bo producent stworzył je z myślą o klimatyzacji, która tu rzecz jasna nie działa... znalazłam się w piekle. Autobus jak na złość stał gdzieś na światłach, dzieci wewnątrz płakały, ciasno, ktoś jeszcze wpycha się do środka, nie można wyjść na przystanku, bo kierowca nie otwiera drzwi, sceny obozowe: ludzie krzyczą, ręce ciemne, jasne, spocone rozchylają na siłę drzwi, udaje się, trochę powietrza, ale nie da się przecisnąć, a ja chcę już wyjść, wyjść, wyjść. Od tej pory chodzę na piechotę albo jeżdżę taksówką. Powiedzmy, że nie muszę w każdym szczególe doświadczać codzienności przeciętnego Kubańczyka, w końcu nie przyjechałam na tortury. Po mieście poruszam się już jako tako, wiem kiedy taksówkarz wiezie mnie dookoła, choć przeważnie nie protestuję, bo lubię się przyglądać z bliska cwaniactwu. A więc przyzwyczajam się, choć jestem trochę zmęczona. Tak niechętnie wyjeżdżałam z domu, zostawiając Hesię. Ale warto było, cel został osiągnięty, dane mi było poznać „innego”. Ostatecznie Juan Piñera okazał się człowiekiem (a nawet zainteresował się skomponowaniem muzyki do „Operetki”), Krisnia z Titą zwykłymi dziewczynami, a nie żadnymi rewolucjonistkami, señora Ana małą kapitalistką, a nie komunistką. Tylko Fidel wciąż pilnuje image’u zatwardziałego rewolucjonisty i buntownika. Hm...

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---