11 lipca
I II III IV V
w r o c ł a w 1 9 6 6 - g ü n t h e r a n d e r s
6 l i p c a - I
Wieczór
Jesteśmy na miejscu, jeszcze zanim całkiem pojmuję, jeszcze zanim rozpoznałem ulicę, którą jedziemy i rejon w który wjeżdżamy. Zapewne byłe Dürrgoy albo
coś koło tego. Przede mną wyłania się obraz, który jest mi doprawdy głęboko znany: sylwetka Dominsel z licznymi kościelnymi wieżami - wiem, one nie ocalały,
lecz zostały odbudowane; jak by nie było, «Dom», «Kreuzkirche», «Sandkirche» objaśniam Ch., której nazwy te nie mówią zupełnie nic. Ale chociaż
sylwetka wyspy jest mi tak dobrze znana, coś zdaje się tutaj jednak nie zgadzać.
Teraz, gdy już wiem, skąd patrzyłem na tę grupę, niezgodność staje się zrozumiała: otóż wcześniej z tamtego miejsca ów kompleks kościołów nie mógł się za nic
ukazać oczom, pomiędzy nimi a tamtym miejscem, gdzie teraz jest tylko pustka lub gruzowiska, istniały całe dzielnice, które ten widok przesłaniały.
Mój Boże, tak wygląda tu więc nawet jeszcze dzisiaj, po dwudziestu jeden latach, tak nie wyglądała Kolonia już nawet w roku 50, jakaż różnica między miastami,
które zostały zbombardowane a tymi, które były systematycznie niszczone przez artylerię. Stalingrad i Breslau musiały wyglądać jednakowo. -
Wprawdzie rozpoznaję już, gdzie leży śródmieście, ponad jego dachami, jakby dzisiejszy dzień był jak wszystkie inne, góruje Elisabethkirche, ale mimo to nie
mogę uzyskać pełnej orientacji. Nie wiem, wokół jakiegoż to punktu zataczam wciąż nowe kręgi: że jeżdżę bowiem (teraz po przestudiowaniu planu miasta
wszystko stało się dla mnie jasne) dokładnie w tym rejonie, po którym między 1909 i 1915 krążyłem codziennie, po którym codziennie chodziłem w kółko,
dygocząc ze strachu, czy uda mi się przebrnąć przez labirynty łacińskich konstrukcji albo zależności uzasadnień geometrycznych dowodów, i gdzie na
przerwach jeździłem <hoch zu Roß>, na plecach kogoś większego ode mnie i musiałem wyzwalać się z <Schwitzkasten> innego jeźdźca - tam zatem, w rejonie
szkoły, ale gdzież, z pewnością na samym szkolnym podwórzu, tam, gdzie już w archaicznych czasach musiałem codziennie wykazywać się siłą przebicia, tam
musiałem przebijać się też dzisiaj, choćby jedynie poprzez jałowe ruiny tego, co pozostało ze szkoły, z Johanneum i co bardziej jest znikome od tego, co, gdy
zamknę oczy, ciągle odnajduję jeszcze w swej pamięci - ale jak zostało powiedziane: przedtem nawet nie przeczuwałem, gdzie byłem, i jakże mógłbym to
przeczuć albo rozpoznać, skoro przecież nigdy nie dojeżdżałem do szkoły z tego kierunku, nigdy z południowego wschodu, nigdy z Auschwitz, lecz zawsze z
południowego zachodu, z bezpieczeństwa, od strony domu numer cztery i od Gabitzstrasse aż do Brüderstrasse, a jakie tam jeszcze były inne przystanki przed Gabitzstrasse i za Brüderstrasse i jak wyglądał za tymi przystankami świat, no i że gdzieś po tamtej stronie istniały też Ohlau i Oppeln i Kattowitz i Auschwitz, a
przynajmniej miały istnieć, tego sobie wtedy naturalnie nigdy nie uzmysłowiłem. No i jakże miałbym przedtem rozpoznać gdzie byłem, skoro dawniej od strony
szkoły nie dało się ujrzeć niczego, prócz okolonego wykruszonym murem z czerwonej cegły szkolnego podwórza, albo, z sali kreślarskiej, budynku stojącego naprzeciw przy Paradiesstrasse, z jego żałosnym sklepikiem ze słodyczami, gdzie za jednego feniga kupowaliśmy lukrecjowe cukierki - podczas gdy teraz (bo nie
ma tu już niczego, co nie zostałoby zniszczone) widzi się zbyt wiele, o wiele za wiele: Dom mianowicie i Sandkirche i Kreuzkirche. I to właśnie dlatego, że
zobaczyłem wtedy nazbyt wiele, w żaden sposób nie mógłbym rozpoznać miejsca, w którym się akurat znajdowałem.
Trzy razy jeździłem wkoło, aż wreszcie na rogu, przy którym jedna ulica Żadna krzyżowała się z inną Żadną, poddałem się i postanowiłem zapytać o dojazd do
Stalingradzkiej - tak była oznaczona oś północno-południowa - dawniej Schweidnitzerstrasse - na małym planie miasta, który dał mi na drogę mój krakowski
przyjaciel, żebym mógł się łatwiej odnaleźć w resztkach przeszłości.
Jego pomoc okazała się jednak daremna, bo chociaż zapewniał mnie, że plan jest ‹nowy›, to jednak w międzyczasie także ten stał się nieaktualny, również on
należał już do przeszłości, albowiem ulica, której szukałem, nie tylko nie nazywała się już ‹Schweidnitzerstrasse›, lecz nawet nie ‹Stalingradzka›.
Kobieta, którą zapytałem z okna samochodu o drogę (chłopka, chustka na głowie, fartuch, ciężkie buty), skamieniała. Czy tym, co wprawiło ją w zgrozę był mój
niemiecki język, jakby ujrzała we mnie, akurat we mnie, zmartwychwstałego nazistę; czy może winna temu była nazwa ulicy - teraz zwie się ona przecież znowu
‹Świdnicka› - i kobieta wietrzyła we mnie, akurat we mnie, re-inkarnację stalinizmu; czy może obie te możliwości były przyczyną jej przerażenia i wzajemnie
się potęgowały, tego nie wiem; wiem tyle tylko, że wyrwana wreszcie z osłupienia, podskoczyła nagle w górę i tak, jakby było za nią coś że zmiłuj-się-boże, zaczęła krzyczeć, krzyczeć jak ‹krzycząca› Muncha, i prędko uciekać; na co my, częściowo wystraszeni jej strachem, częściowo by nie wystraszyć jej jeszcze bardziej
- ażeby więc nie pomyślała, że za nią podążamy - zawróciliśmy, dzięki czemu, cóż za cud, rzeczywiście wjechaliśmy (przejeżdżając zapewne w pobliżu
Stadtgraben) w Schweidnitzerstrasse. Stamtąd nie było już trudno odnaleźć Tauentzienplatz, wyglądał on zresztą piękniej niż
kiedykolwiek (co prawda dawniej nienawidziłem go, bo w jednym z jego narożnych domów mieszkał nasz dentysta Treuenfels), kiedy tamtędy przejeżdżaliśmy
świdrowano akurat bruk (dla mnie była to dentystyczna wiertarka).
Tak samo łatwo znaleźliśmy też nieco później Gartenstrasse i - ponieważ w Krakowie
powiedziano mi, że będziemy mieszkali naprzeciw Dworca Głównego - nasz hotel. Jesteśmy na miejscu. -
6 lipca wieczorem - II
besuch im hades © verlag c. h. beck, münchen, zweite auflage. 1985 z niemieckiego: dziennikarze wędrowni (kumaszyński)
|