jesień'04


wędrówka  strona główna



 6 lipca
   I          II     


 7 lipca
   I          II         III        IV         V          VI         VII        VIII   


 8 lipca
   I          II         III        IV         V      


 9 lipca
   I          II     

 III

   IV         V          VI         VII        VIII       IX         X      


 10 lipca
   I          II         III        IV         V      


 11 lipca
   I          II         III        IV         V      

w r o c ł a w  1 9 6 6 - g ü n t h e r  a n d e r s

9   l i p c a  -   III


Ławka przy Stadtgraben

źródło: wrocław na fotografii - http://hydral.com.pl/neo/test.php?content=frame

klosterstrasse, stadtgraben (lata 1900-1915)


Ławka, na której siedzę, jest zmurszała. Musi być z tamtych czasów. Ponieważ jako dziecko co i raz tutaj się bawiłem, jest wykluczone, bym już wtedy na niej nie siadywał. Gładzę ją. Drewno jak każde inne. Podobnie jak cegła krematorium w Auschwitz, cegłą jak każda inna. Relikwii z mej podróży nie przywiozę do domu żadnych.

  Przebywanie tu jest nie tylko dlatego nie do zniesienia, że to przynależące do początku tego wieku miejsce nie powinno właściwie już istnieć, lecz również dlatego, że tutaj, tak samo jak w Hiroszimie, nie mówiąc o Auschwitz, uwięziony jestem na cmentarzu, nie mogę bowiem uczynić ani jednego kroku, nie stąpając po trupach.

Gdybym zaczął tutaj, pod tą ławką, na której siedzę, kopać, strach pomyśleć. Wiem, wiem, to, co tu bym wykopał, różniłoby się, jeśli byłoby jeszcze rozpoznawalne, od tego, co wykopałbym gdzie indziej, byłyby to szczątki morderców i szaleńców. Wiem. Ale czy byli (przemilczając spalone i zabite tutaj dzieci i kobiety), czy owi mordercy i szaleńcy byli ‹sami z siebie› mordercami i szaleńcami? Czyż nie zostali takimi uczynieni? A nawet jeśli mieliby oni być ‹sami z siebie› (cokolwiek by to oznaczało) i choćby nawet z ochotą mordercami i szaleńcami – czy ma to jeszcze jakieś znaczenie? Czyż nie przestało to się liczyć w tym okamgnieniu, gdy zaczynali walczyć z własną śmiercią? Czyż umieranie nie przychodziło im tak samo ciężko jak tym, którzy umierali z czystymi rękoma albo jako niewinne ofiary albo przynajmniej jako walczący o słuszną sprawę? Czy gdy człowiek jęczy lub wyje z bólu istnieje jeszcze jakaś różnica między oprawcą a ofiarą? Pomiędzy złem a dobrem? Czyż okaleczeni szubrawcy nie są równi okaleczonym świętym? Wiem, wiem, wielu z leżących pod tą ziemią nie zasłużyło sobie na lepszy los. I oprócz tego wiem też jeszcze, że gdyby dziś lub jutro im podobni znów powstali, aby od nowa gwałcić świat, musielibyśmy ich bezwzględnie zwalczać. Lecz czy oznacza to, że nasz ból byłby mniejszy? Czyż boleść nie bierze się stąd właśnie, że istnieją ludzie, którzy z tego jednego życia, jakie zostało im dane, korzystają tak, że nie ‹zasługują na lepszy los›? I nie stąd właśnie, że poprzez tych ludzi także my zmuszani jesteśmy do nienawidzenia i do wykształcania w nas zdolności nienawidzenia, do zabijania i do wykształcania w nas zdolności zabijania?

  Przypominam sobie obraz z rodzaju boschowskich, na którym kat, trzymający na kolanach ociekający jeszcze krwią miecz, i jego ofiara, przyciskająca niczym dziecko do piersi własną głowę, siedzą ręka w rękę ‹in the same boat›: była to naturalnie łódź płynąca w dół Styksu.


Brandenburger Strasse 54

Potajemnie byłem znowu w domu. W górze unosi się:

matka po tyfusie w roku 1909 lub 1910, leży jakby na marach wśród goździków i hiacyntów, tak wychudła, że ledwie rozpoznawalna, ale jednak tu jest, jakiż cud, bowiem ojciec nieraz pisywał mi w listach wysyłanych do Graudenz, dokąd był wysłał mnie na czas choroby: «Kto wie, mój chłopcze, czy przy nas pozostanie?» - i patrzcie, jednak przy nas pozostała, wprawdzie gdy zbliżam się do niej na palcach, nie od razu ją poznaję, ale gdy przypatrzeć się dokładnie, to jednak jest ona, tylko wiersz, którego na tę chwilę ponownego spotkania uczyłem się w Graudenz całymi tygodniami na pamięć, jakże mógłby mi on przejść teraz przez usta? «Eine Genesende ist sie», wyjaśnił mi ojciec szeptem, i również słowo ‹genesen›, które usłyszałem wtedy po raz pierwszy i które od tamtej pory, a więc od 57 lat, pozostało dla mnie najpiękniejszym słowem języka niemieckiego, ponieważ, kiedy je słyszę, niesie ono z sobą obraz matki, jak leży co prawda pomiędzy goździkami i hiacyntami, ale jednak znowu tu jest – również to słowo należy do rzeczy, które unoszą się tam w górze niczym amorki.

I także unosi się tam:

ojcowa lampa naftowa z zielonym abażurem, w której blasku on coś pisze, zapewne jedną ze swych książek, nie, to chyba niemożliwe, bo zdaje się wcale nie zastanawiać, jego dłoń wędruje równomiernie od linijki do linijki, czy ma tam może jakiś ukryty wzór, z którego po prostu przepisuje? Ojciec? Śmieszne! Nie, ojciec czegoś takiego nie potrzebuje. Cichutko. Żebyśmy mu tylko nie przeszkadzali!

I dalej unoszą się tam:

trzy zmniejszone akordy septymowe, które, nie przeczuwając nawet, jak bardzo już są staropanieńskie, odkryłem właśnie na naszym fortepianie Zierolda, i robi mi się gorąco z wrażenia, i nie daję się oderwać od klawiszy żadnym wołaniom, to trzeba wypróbować, nasmakować się tym, bo nagle ściany pomiędzy tonacjami przemieniły się w drzwi, i mam oto nagle w ręku trzy wytrychy, którym nie może oprzeć się żaden zamek, tak że teraz bez trudu mogę przechodzić od jednej tonacji do drugiej, jak mocno by od siebie nie były oddalone.

I dalej unosi się tam:

kaflowy piec. Kaflowy piec, naprzeciw którego śpię, nie, naprzeciw którego właśnie się przebudziłem, bo Else, nasza Else ze Schreiberhau (mimo swej siedemnastki wcale nie jest ładna, ale że przykucnęła akurat przy otworze pieca, a czerwone płomienie pobłyskują w jej włosach, ślizgają się po jej szyi i ramionach, i, gdy się teraz pochyla, także po regionie, którego nazwy wcale nie znam, bowiem takich rzeczy nie mam ani ja, ani siostry, płascy jesteśmy w tym miejscu, ale że piękne są one u Elsy jak owoce, być piękną na twarzy, zaprawdę nie jest to dla niej konieczne) - krótko: akurat się obudziłem, bo Else na wpół ubrana przycupnęła przy piecu i w nim rozpala (dwadzieścia lat później wyjdzie w Dreźnie za mąż, a za kolejnych dwadzieścia lat sama zostanie spalona) – ale tak daleko jeszcze nie jesteśmy, ja mam dopiero trzy lata, a ona dopiero siedemnaście, to, co unosi się tam w górze, to jest jeszcze rok 1905, w którym wciąż jeszcze rozpala się w piecach, zamiast samemu zostać spalonym – naturalnie przydarzyć może się człowiekowi i przy tym niejedno, na przykład ktoś może nań straszliwie nakrzyczeć, a nawet przegonić na ulicę, co właśnie spotkało naszą Else; teraz na pewno już nigdy więcej nie ujrzę ani jej, ani jej piękności – nic zresztą dziwnego, ojciec przyłapał ją właśnie na tym, jak polewała naftą Schlesische Zeitung, której używała na podpałkę, i jak wlewała naftę nawet do palącego się już pieca. Tak więc tym, co tam się w górze unosi, nie jest tylko piękny, odbijający się na skórze Elsy, czerwony ogień w otworze pieca, lecz także głos krzyczącego ojca, świat zdaje się walić, nie wiedziałem bowiem, że ojciec potrafi krzyczeć, przecież krzyczą tylko ci inni, jego głos wcale nie jest jego, teraz prawdopodobnie nawet dla niego samego jest on obcy, i brzmi zupełnie niewprawnie, przeskakuje nawet na falset, ale właśnie dlatego jest on o tyle straszliwszy, i teraz widzę jak Else, na wpół naga, podrywa się, płonąca gazeta wciąż w jej dłoni, pędząca statua wolności ze Schreiberhau, i słyszę jak trzaska za sobą drzwiami, podwójnie. -

Ale i tak u nas została, bo ojciec w żadnym razie nie był okrutnikiem. Dzięki czemu mogłem znowu oglądać te jej piękne rzeczy.

I tam wysoko w górze unoszą się naturalnie:

dla nas trojga jak najbardziej zrozumiałe same przez się, ale dla wszystkich dzieciaków z sąsiedztwa zupełnie niewiarygodne, stopnie, bo gdzież jeszcze znajduje się coś takiego wewnątrz mieszkań, stopnie pomiędzy naszym pokojem a pokojem rodziców, trzy stopnie, z których odwrócony tyłem zeskakuję z zawiązanymi oczami, a Eva naturalnie natychmiast mnie naśladuje, przy czym upada, uderzając straszliwie tyłem głowy o podłogę, trzy stopnie, z których na najwyższym ukazuje się matka, strojąca się na wieczorek towarzyski, wyglądająca ze swymi opadającymi do kolan czarnymi włosami jak Królowa Nocy, a że zakrywają one także jej twarz, nigdy nie wiemy gdzie jest jej przód a gdzie tył, a kto trzy razy z rzędu to odgadnie – stop!

  Stop! Bo na tym stopniu, na którym ona teraz stoi z rozpuszczonymi włosami, na tym stopniu to się wydarzy albo się wydarzyło, tutaj rozpęta się walka albo też się rozpętała: walka wręcz między tymi, którzy mieszkali tutaj po nas (albo następcami następców naszych następców) a rosyjskim żołnierzem: z trzeciego, najwyższego stopnia, na którym stoi matka, otulona w swoje bajeczne włosy, z tego stopnia uderzy albo uderzył ktoś z wysoka w dół, zanim, przewiercony rosyjskim bagnetem, upadnie albo upadł, mniej więcej przed łóżkiem rodziców – tak, tam musiało się to stać, przed dwudziestoma jeden laty i trzema miesiącami – chyba że, i pocieszającym byłoby to wiedzieć, dom ten runął już wcześniej i przemienił się w owo wzgórze, z którego sterczą krzaki. Amen.




9 lipca - IV



besuch im hades © verlag c. h. beck, münchen, zweite auflage. 1985
z niemieckiego: dziennikarze wędrowni (kumaszyński)


wędrówka  strona główna

wędrowiec © dziennikarze wędrowni